Forum dla wszystkich fascynatów pióra
FAQ Szukaj Użytkownicy Grupy
Rejestracja Zaloguj

[Tekst] Kroniki Vidyah
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.forumpisarzy.fora.pl Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Thomas
kurwy



Dołączył: 14 Sty 2012
Posty: 732
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Pon 21:09, 16 Kwi 2012 
Temat postu: [Tekst] Kroniki Vidyah

Mam zaszczyt przedstawić Wam moje nowe opowiadanko, nad którym męczyłem się ostatnio. Jeśli czytaliście Drzewo Elfów, to mocno ułatwi Wam czytanie tego opka. Jeśli nie czytaliście, to zapraszam. Wink
Nie przedłużając... Dodaję prolog.


Prolog

Piach. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć. Złociste wydmy ciągnęły się w nieskończoność, a żar nieubłaganie lał się z góry. Słońce piekło nieosłonięte ramiona mężczyzny, który leżał z poparzoną twarzą w piachu. Miał na sobie jedynie podarte spodnie. Do jego mokrego od potu ciała przyklejały się ziarenka piasku. Długie włosy były wysuszone i sztywne. Tkwił w tamtym miejscu od kilkunastu godzin i jedynym jego marzeniem była śmierć.
Dwa dni wcześniej wjechał na Pustynię Zguby wraz ze swoimi przyjaciółmi. Chcieli przeżyć przygodę i sprawdzić, czy rozległe piaski są tak straszne, jak w opowieściach. Na ich nieszczęście historie powtarzane w królestwie Vidyah były jak najbardziej prawdziwe. Wystarczyła godzina na pustyni i natrafili na burzę piaskową, która zniszczyła im zapasy żywności i kompletnie zgubiła. Wycieńczeni trafili na oazę i to był ich największy błąd. Mężczyzna pamiętał jak przez mgłę ludzi, którzy wyskoczyli z za drzew i zaatakowali jego towarzyszy. Mieli czarne jak smoła włosy i ciemną karnację. W rękach trzymali zakrzywione miecze, a na sobie mieli białe, luźne spodnie.
Mężczyzna usłyszał ryk. Głośny, mrożący krew w żyłach. Ostatkiem sił podniósł się z ziemi i począł iść. Musiał coś zrobić. Wiedział, co oznacza hałas, który usłyszał. Podobne wrzaski prześladowały go od kilku godzin. Ciemni ludzie, jak ich nazwał, mieli jakieś dziwne stwory. Nigdy wcześniej takich nie widział. Wielkie na osiem stóp i czterorękie. Ich skóra była koloru mleka, a zaplecione w grube warkocze włosy – czarne.
Potknął się i znowu wylądował z twarzą w ziemi. Usta i oczy miał pełne piasku. Ze zdziwieniem i lękiem zauważył, że przestał się pocić. Oddałby wszystko za bukłak wody. Podniósł się i chwiejnym krokiem ruszył dalej. I znowu usłyszał ten przerażający ryk. Bez wątpienia potwór się zbliżał.
Odwrócił się i zauważył go. Wyskoczył zza małej wydmy. Usta miał poplamione krwią, a oczy wpatrywały się w mężczyznę, który nie zwlekał i rzucił się biegiem przed siebie. Za sobą usłyszał wściekłe powarkiwanie potwora. Kiedy nie miał już siły biec dalej wyciągnął nóż, który miał przytroczony do pasa i przystawił sobie do gardła. Wolał się zabić niż być zjedzonym żywcem przez czterorękie stworzenie. Nie zdążył jednak i potwór wytrącił mu broń z ręki i złapał go w pasie. Zanim zdążył się obejrzeć leciał kilkanaście stóp nad ziemią, aby za chwilę uderzyć w glebę. Kiedy spada się z tak dużej wysokości, piach przestaje być miękki. Mężczyzna grzmotnął brzuchem o ziemię i stracił na chwilę oddech. Wystarczyło jedno mocne uderzenie potwora i zemdlał.
Ocknął się godzinę później. Wielkiego stworzenia nigdzie nie było. Przynajmniej nigdzie, gdzie sięgał jego wzrok. Spróbował usiąść, ale poczuł tępy ból żeber. Skrzywił się i wstał, powodując kolejny spazm bólu. Rozejrzał się dookoła, lecz potwora nie dostrzegł. Brak wody coraz bardziej mu doskwierał. Gardło paliło go żywym ogniem, a wysuszona skóra piekła.
- Wody – szepnął i ruszył przed siebie. Brnął przez piaski z wyrazem bólu na twarzy. Cały czas trzymał się z obolałe żebra. Zastanawiał się, dlaczego potwór go nie zabił. Przecież miał go, całkiem bezbronnego i wycieńczonego. Wystarczyło go dobić… Pomyślał, że może stwór uznał go za martwego, a najadł się wcześniej jego towarzyszami. Tak, to było całkiem możliwe, ale na myśl o przyjaciołach przeszedł go dreszcz. Wszyscy zostali wybici przez ciemnych ludzi. Potem prawdopodobnie zjadły ich czterorękie potwory.
Wzdrygnął się i spojrzał na przemykającego u jego stóp skorpiona. Nie lubił tych stworzeń. Odprowadził go wzrokiem i poczuł, że nie ma już sił. Zachwiał się i upadł na piach. Nie był tylko pewien, czy oddział zbrojnych, który dostrzegł przed sobą był przewidzeniem spowodowanym zbyt długim przebywaniem na słońcu, czy też był prawdziwy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Pandora
kurwy



Dołączył: 20 Sty 2012
Posty: 300
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Nibylandii. :3

PostWysłany: Wto 20:16, 17 Kwi 2012 
Temat postu:

Czyżbym miała przyjemność skomentować owy prolog jako pierwsza? ^^
A więc tak... polubiłam tego potwora. Może nie jest zbyt wylewny, ale z pewnością (nie)wykazał się miłosierdziem pozostawiając tego faceta przy życiu.
Nie widziałam jakoś błędów. Like! ^^
Zapowiada się ciekawie.
Napisałeś krótko, za co Ci chwała, bo jak jest za dużo tekstu to po jakimś czasie literki mi skaczą przed oczami. O.o
Ładne opisy.
Oryginalny tytuł.
Pisz! :33


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lama
kurwy



Dołączył: 30 Sty 2012
Posty: 121
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Manchester

PostWysłany: Wto 20:36, 17 Kwi 2012 
Temat postu:

Nie umiem komentować. Naprawdę, zawsze zapominam o czym miałam wspomnieć.
Także podepnę się pod N., z tą różnicą, że nie "jakoś" nie widziałam błędów. W ogóle nie widziałam.
Stwora nie darzę takim jak N., uczuciem, ale ciemni ludzie są dżezi.
Czekam na następne części. Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Tomasz_Budzik
kurwy



Dołączył: 14 Sty 2012
Posty: 304
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Elbląg

PostWysłany: Czw 16:41, 19 Kwi 2012 
Temat postu:

Przeczytałem Smile

Na szczęście to prolog, bo bardzo nudne, ale opisy świetne Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Yap98
kurwy



Dołączył: 24 Sty 2012
Posty: 382
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zakopane

PostWysłany: Czw 17:57, 19 Kwi 2012 
Temat postu:

Dobra. Przeczytałam. Nie żałuję ani jednej sekundy poświęconej prologowi.
Opowiadanie jest genialne. Już po prologu widzę, że będzie jechało na równi z "Bliznami". A to jest coś! ^^
I ten mocny akcent fantasy! Taki jak lubię <3
I ani jednego błędu! Klawiaturka chyba lubi Kroniki Vidyah ^^
Nie mam słów, no...
Widać, że pod loczkami kłębią się genialne pomysły ^^
Pisz dalej, kciuki trzyma
Twa Yapka Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Thomas
kurwy



Dołączył: 14 Sty 2012
Posty: 732
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Czw 21:01, 19 Kwi 2012 
Temat postu:

Dobra, daję pierwszy rozdział z perspektywy Benjamina. :]


Benjamin

W sali tronowej w Limestone było duszno. Benjamin Nesworthon siedział na drewnianej ławie z głową podpartą na rękach i uporczywie wpatrywał się w ścianę przed nim. Albo mu się zdawało, albo bycie królem Vidyah nie należało do przyjemności. Ciągłe narzekanie głównego zarządcy i nieskończona ilość spraw do rozstrzygania nie dawała mu spokoju.
Na tronie zasiadł niedawno, po niespodziewanej śmierci dotychczasowego króla – Gladona Nasworthona. Benjamin był jego najstarszym synem i liczył sobie trzydzieści lat. Nie chciał zostawać królem, ale nie miał wyboru.
- Wasza Miłość. – Odwrócił się. W drzwiach stał główny zarządca. – Jest pewna…
- Wejdź Ronaldzie – westchnął król. – O co chodzi?
Mężczyzna przestąpił próg i zrobił kilka kroków w stronę Benjamina.
- Panie, dlaczego nie siedzisz na tronie? – Zarządca nerwowo kręcił palcem poły szaty. Na jego twarzy pojawił się rumieniec. Król przewrócił oczyma i odrzekł:
- Ponieważ jest wielce niewygodny. Mam już odciski na tyłku. – Wstał i podszedł do Diamentowego Tronu. Usiadł na nim i zwrócił się z powrotem do Ronalda: - Teraz już dobrze? Co zatem chciałeś mi przekazać?
- Nie chciałem cię urazić, panie! – Zarządca rzucił się na ziemię. – Błagam o wybaczenie.
Benjamin przewrócił oczami. Roland czasami bardzo go irytował.
- Wstawaj, stary głupcze! – Machnął niecierpliwie ręką. – Czemu się mnie tak boisz? Wyglądam strasznie? Przypominam ci Deerolda Okrutnego?
- Ależ skąd, Wasza Miłość – powiedział Roland, szybko wstając.
- Więc, o co chodzi?
Zarządca wyglądał, jakby nie wiedział, o co królowi chodzi i dopiero po chwili przypomniał mu sobie powód, dla którego odwiedził salę tronową. Wygładził poły szaty i przemówił:
- Ser Marcyll Treey przyprowadził mężczyznę, którego znalazł na Pustyni Zguby. Mówi, że ów człowiek opowiada niestworzone historie o ciemnych ludziach i czterorękich potworach. – Ronald skrzywił się, jakby wyobraził sobie owe poczwary.
- Co ser Marcyll robił na Pustyni Zguby? – spytał król.
- O to, niech Wasza Miłość pyta samego ser Marcylla Treey’a.
- Wpuść ich.
Ronald wyszedł z komnaty, a po chwili wrócił w towarzystwie ser Marcylla i trzech zbrojnych, którzy eskortowali mężczyzną w obdartych szatach i długich, brudnych włosach. Na jego twarzy widniał grymas bólu i strachu. Przynajmniej tak wydawało się Benjaminowi.
Drzwi zamknęły się za nimi i weszli głębiej do sali. Przyprowadzony człowiek padł przed królem na twarz, a stojący za nim mężczyźni przyklęknęli i schylili głowy.
- Wasza Miłość! – jęknął człowiek z twarzą przy ziemi.
- Powstań – polecił Benjamin.
Wszyscy wstali, a król przyjrzał się uważniej brudnemu człowiekowi. Zdawało się, że z trudem oddycha, a na jego prawym ramieniu widniały plamy krwi. Spojrzał na ser Marcylla. Był to młody, potężnie zbudowany rycerz o czarnych włosach i bladej skórze. Nie nosił brody ani wąsów, a na jego zbroi wymalowano czerwoną jaszczurkę – herb rodu Treey’ów.
- Biliście go? – spytał król z nutą gniewu w głosie, nawiązując do krwawych plam na ciele mężczyzny.
- Ależ skąd, Wasza Miłość! – zaprzeczył ser Marcyll. – Kiedy go znaleźliśmy był już w takim stanie, a nawet gorszym. Napoiliśmy go i nakarmiliśmy. To cud, że jeszcze żył. Był wrakiem człowieka.
- Możesz mi powiedzieć, ser Marcyllu – rzekł król – co robiliście na Pustyni Zguby?
- Mój pan ojciec wysłał mnie do Port Anvier, abym odebrał broń, którą zamówiliśmy u tamtejszego zbrojmistrza. Wracając na Cierniowy Trakt jechaliśmy granicami pustyni. Jeden z moich ludzi – Ton, dostrzegł ciemny punkt na jednej z piaskowych wydm. Podjechaliśmy więc tam i znaleźliśmy tego człowieka. Był kompletnie wyczerpany i bardzo spragniony. Nie mógł mówić. Napoiliśmy więc go i nakarmiliśmy. Mówił o potworach i ciemnych ludziach, którzy rzekomo zamordowali jego przyjaciół. Przyprowadziłem go do ciebie, Wasza Miłość, abyś osądził.
- Co osądził? – Na twarz króla wypłynął chytry uśmieszek. Natomiast ser Marcyll zdawał się być skonsternowany. Przygryzł dolną wargę i odparł:
- Myślałem, że będziesz chciał wysłuchać relacji tego mężczyzny, panie.
Król uśmiechnął się.
- Jak się nazywasz?
- Jeo Werd, Wasza Miłość. – Benjamin stwierdził w myślach, że mimo, iż mężczyzna wygląda na nieokrzesanego, potrafi zachować się w obecności władcy.
- Mów człowieku – zwrócił się do brudnego mężczyzny. – Co cię spotkało?
- Wyjechaliśmy na Pustynię Zguby razem z przyjaciółmi. Prawie natychmiast dopadła nas burza piaskowa i zupełnie zbłądziliśmy. Zniszczyła nam całe zapasy jedzenia. Jakimś cudem trafiliśmy do oazy. – Przerwał na chwilę. – Dobry panie, gdybym wiedział, co nas tam czeka, nigdy bym się tam nie zatrzymał.
- Co takiego? – spytał król i usiadł wygodniej na Diamentowym Tronie.
- Wyskoczyli z za drzew. – Mężczyzna zaczął się trząść. – Mieli dziwne, zakrzywione miecze, białe spodnie i ciemną karnację. Ale nie taką, jak kupcy z Wysp Liliowych. Jaśniejszą. Gdybym wtedy nie poszedł... gdybym nie poszedł się wysikać, prawdopodobnie nie stałbym tu teraz.
Twarz Benjamina była jak maska. Nie wyrażała żadnych emocji, ale król nie brał historii na poważnie. Uważał, że stojący przed nim człowiek miał majaki, albo jest nie w pełni zrównoważony psychicznie.
- A co z potworami? – spytał.
- Były wielkie! – Człowiek złapał się za głowę. – Jak dwóch mężów obok siebie i na osiem stóp wysokie! Miały cztery ręce, a raczej łapy. Jeden chwycił mnie i rzucił o wydmę. Zemdlałem i nie pamiętam, co się dalej działo. Na szczęście znalazł mnie ser Marcyll Treey ze swoimi ludźmi. Gdyby nie oni… nie wiem, co by się ze mną stało.
- Myślę, że byś zginął – stwierdził rzeczowo król, a następnie zwrócił się do zarządcy: - Ronaldzie, dopilnuj, ażeby nasz przyjaciel Jeo dostał izbę, czyste ubranie i gorący posiłek.
Kiedy główny zarządca, mężczyzna i zbrojni opuścili salę, król przywołał do siebie ser Marcylla. Młody rycerz podszedł do tronu i przyklęknął na jedno kolano.
- Tak, Wasza Miłość?
Benjamin przewrócił oczyma.
- Daj spokój. Moim zdaniem te wszystkie… rytuały są niepotrzebne. – Wstał i rozmasował obolałe pośladki. – Przeklęty tron. Spróbuj posiedzieć sobie na tym cholerstwie, a dowiesz się, co to znaczy ból. Mam poobijane plecy i tyłek.
- Nie śmiałbym, panie.
- I dobrze.
Marcyll nie odpowiedział, więc król przeszedł do sedna sprawy.
- Co sądzisz o tym człowieku? Jeo, czy jak mu tam. Wyglądał a bardzo przekonującego, ale… sam nie wiem.
- Wasza Miłość, ja jestem od walczenia i nadziewania wrogów na ostrze mego miecza, a nie od myślenia. Jednak gdybym miał powiedzieć, co o tym sądzę, to rzekłbym, że ten człowiek miał jakieś przewidzenia. To się zdarza, kiedy organizm jest odwodniony i osłabiony. Mózg nie pracuje wtedy, jak powinien. To tylko moje zdanie. A teraz jeśli pozwolisz, Wasza Miłość…
- Wystarczy zwykłe „panie” – pouczył go Benjamin i uśmiechnął się szeroko. – Chyba, że sprawi ci to problem.
- Dobrze, panie. Jeśli pozwolisz, chciałbym teraz wrócić do Czerwonej Przystani.
- Oczywiście. To niedaleko, ale i tak życzę ci spokojnej podróży.
- Dziękuję, panie. – Ser Marcyll skinął głową i wyszedł z komnaty. Drzwi ozdobione złotym, wyjącym wilkiem zamknęły się z hukiem i Benjamin pozostał sam. Cholerny tron, pomyślał jeszcze raz i również opuścił salę tronową.
Udał się do swojej komnaty i zamknąwszy wcześniej za sobą drzwi, opadł na łóżko. Bolała go głowa i cała reszta ciała. Skarcił się w duchu za zbytnie dramatyzowanie i użalanie się nad sobą. Usiadł na miękkim posłaniu i spojrzał na mosiężną klamkę drzwi, ponieważ się poruszyła. W drzwiach stanęła jego żona – Arraina Nesworthon. Miała na sobie szkarłatną suknię ze złotą falbanką, a ciemne włosy spięła w schludny kok.
- Witaj Arr! – Zmierzwił ręką swoje czarne włosy. – Ryan cały czas wymachuje mieczem? – Uśmiechnął się, kiedy przytaknęła. – On chyba nigdy się nie męczy.
- Ser Detrick nie ma chwili wytchnienia – dodała jego żona. – Chłopak cały czas okłada go drewnianym mieczem. – Na wspomnienie kwaśnej miny rycerza, który raz po raz dostawał mieczem w okolice kolan, nie pohamowała śmiechu. – Biedny Detrick. Może pójdziesz go zastąpić?
Benjamin spojrzał na nią spode łba.
- Zapomnij. Wystarczy mi pojękiwanie Ronalda i opowieści o czterorękich potworach zamieszkujących Pustynię Zguby. – Pokręcił głową. – Słyszałaś już?
Arraina przytaknęła i usiadła obok męża.
- Słyszałam i wcale mi się to nie podoba. – Widząc uniesione brwi Benjamina wyjaśniła: - Uważam, że ten mężczyzna niepotrzebnie wyniósł zamieszanie w mury Limestone. – Zmarszczyła brwi. – To zwykłe szukanie sensacji. Nic więcej.
Król pokiwał głową i skrzywił się.
- Nie chcę teraz o tym myśleć. – Wstał i ruszył w stronę drzwi – Popatrzę, jakie Ryan robi postępy.
Arraina skinęła głową.
Benjamin wyszedł z komnaty i ruszył w prawo, ku wyjściu na dziedziniec. Po drodze minął strażników, którzy skinęli mu głową. Wyszedł na dziedziniec i oparł się o jedną z kolumn podtrzymujących taras na pierwszym piętrze. Ryan biegał dookoła ser Detricka Courage’a i zadawał pchnięcia oraz cięcia z oszałamiającą, jak na siedmiolatka, szybkością. Rycerz od niechcenia odparowywał uderzenia podobnym, aczkolwiek nieco większym, drewnianym mieczem. Co jakiś czas udzielał wskazówki młodemu księciu.
- Nie trzymaj miecza tak mocno. Nie musisz ściskać go z całej siły. – Głuchy odgłos uderzeń drewna, o drewno niósł się po dziedzińcu. Benjamin nie potrafił się nie uśmiechnąć. Czego, jak czego, ale zaangażowania nie można było Ryanowi odmówić. Mimo, że jego skóra świeciła się od poru, on nieprzerwanie młócił drewnianą bronią, ser Detricka.
- Chyba czas na przerwę panowie! – Król ruszył w ich stronę z uśmiechem na ustach. Dałby głowę, że wzrok starego rycerza wyrażał wdzięczność. – Odpocznij sobie, Detrick. Mój syn nieźle cię wykończył. – Rycerz zaśmiał się i zmierzwił ręką włosy chłopaka.
- Racja, panie. Wyrośnie na postrach wrogów Vidyah. – Skinął głową królowi i odszedł.
- Ojcze – odezwał się Ryan. – Pojedynkujesz się ze mną? – Benjamin spojrzał na opuchniętą rękę chłopca i pokręcił głową.
- Powinieneś udać się do uzdrowiciela. – Wskazał na dłoń księcia. – Nie wygląda to dobrze.
Ryan zaperzył się i odparł:
- Jestem już duży. To zwykły siniak. Kiedy będę walczył na wojnie, to też odeślesz mnie do Cayda? – Król roześmiał się, a chłopak spojrzał na niego spode łba. Miał krótkie, ciemne włosy, podobnie, jak jego ojciec i niebieskie oczy.
- Na razie, jeszcze nie mamy wojny, więc nic nie stoi na przeszkodzie, abym odesłał cię do uzdrowiciela. – Odebrał mu drewniany miecz i uśmiechnął się. – Leć.
Chcąc, czy nie chcąc, chłopak pobiegł w stronę gabinetu Cayda. Benjamin przyjrzał się mieczowi, który trzymał w ręce. Zamachnął się nim, przecinając ze świstem powietrze.
- Niebezpieczna broń – mruknął i ruszył z powrotem do zamku.
Wieczorem, po kolacji zjedzonej z żoną, młodszym bratem – Samuelem, Ryanem, pozostałymi dziećmi – Leną i Tlenem oraz Królewskim Namiestnikiem – Mitchellem Willansem, Benjamin udał się do swojej komnaty i czekał tam na Mitchella.
Nie minęło dziesięć minut, kiedy zjawił się rudowłosy mężczyzna.
- Wzywałeś mnie, Ben. – Zwracał się do króla nieoficjalnie, ponieważ od dziecięcych lat byli serdecznymi przyjaciółmi. – O czym chciałeś pomówić?
- Siadaj, Mitch. – Król wskazał krzesło przy ścianie. – Chodzi o tego mężczyznę. Słyszałeś, nie? Mówi, że widział jakichś ciemnych ludzi i potwory na Pustyni Zguby.
- Chcesz wiedzieć, co o tym myślę… - Namiestnik pogładził rudą brodę. – Sądzę, że wymyślił to sobie.
- Napijesz się? – Benjamin wskazał na butelkę wina i dwa kielichy ustawione na kredensie.
- Chętnie – odparł Mitchell. – Chodziło mu o wywołanie sensacji. – Wziął kielich od przyjaciela i zanurzył usta w czerwonym trunku. – Wyborne – orzekł.
- Też tak uważam. – Król zamyślił się. – To samo, co ty, powiedziała moja żona. Chodzi o sprawę pustyni.
- Arraina nie jest głupia. Nie weźmie na poważnie zeznań jakiegoś chłopa. Owszem, trzeba brać pod uwagę każdą ewentualność, ale to jest ewidentnie naciągane. Czterorękie stwory? Proszę cię, Ben…
- Masz rację. – Król upił kolejny łyk wina i odstawił kielich. – A jak idzie Jackowi z drewnianym mieczem? Robi postępy?
Mitchell roześmiał się i opróżnił kielich.
- Ażebyś wiedział! Po południu zamęczył ser Detricka na śmierć! Biedny rycerz nie wiedział, co się dzieje. Ciosy spadały na niego ze wszystkich stron! – Roześmiali się obydwaj.
- Pamiętasz, jak jeszcze my byliśmy w ich wieku i też okładaliśmy ser Detricka drewnianymi kijami? – Benjamin uśmiechnął się na wspomnienie dziecięcych lat. – Tyle, że wtedy ser Courage był młodszy.
- Oczywiście, że pamiętam. – Mitch również się uśmiechnął. – Pamiętam też, że zawsze, kiedy walczyliśmy między sobą, po pojedynku nic z ciebie nie zostawało. – Kolejna salwa śmiechu poniosła się po komnacie i kolejna porcja wina wylądowała w żołądkach mężczyzn.
- Nie przypominam sobie – odparł Ben. – Za to twoją brzydką gębę z młodzieńczych czasów, jak najbardziej. Żadna dziewczyna cię nie chciała, a za mną wszystkie się uganiały! – Gromkie rechotanie Mitchella było reakcją na słowa króla.
- Uganiały się za twoim majątkiem! – roześmiał się Namiestnik. – W końcu byłeś księciem!
Przekomarzali się i żartowali do późnej nocy. Opróżnili przy tym nie jedną butelkę czerwonego wina i wypili też kilka kielichów białego trunku. Śmialiby się dłużej, gdyby nie przyszła żona Mitchella – Jasmine i nie zabrała go do jego komnaty. Chwilę po rozstaniu się przyjaciół, przyszła też Arraina. Przebrała się w nocną tunikę, rozczesała ciemne włosy i ułożyła obok Benjamina. Król zasypiał z uśmiechem na ustach. Po raz pierwszy od kilku miesięcy spędził miło wieczór.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Thomas dnia Wto 11:41, 24 Kwi 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Bartolomeo
kurwy



Dołączył: 24 Lut 2012
Posty: 28
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 3/3

PostWysłany: Czw 22:02, 19 Kwi 2012 
Temat postu:

Z czym kojarzycie tytuł "Kroniki Vidyah"? Bo ja z jednym. Z Geniuszem.
Bardzo fajne opowiadanie. Choć, chciałbym zauważyć, to dopiero początek. Benjamin jest świetny. Czekam na kolejny kawałek. Wink
Btw. Widzę, że "Gra o Tron" się spodobała. c:


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Yap98
kurwy



Dołączył: 24 Sty 2012
Posty: 382
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zakopane

PostWysłany: Pią 7:20, 20 Kwi 2012 
Temat postu:

Łohoho! Perspektywy! ^^
Chyba ten pomysł panu Thomasowi bardzo się spodobał... No i świetnie to wyszło!
Polubiłam Benjamina i małego Ryana. A już szczególnie tego pierwszego. Świetny gość. Tylko ten paskudny tron ciągle obciera go w tyłek, no! Wink
Wreszcie jakiś długi rozdział! Muszę przyznać, że ten był mega i wcale nie nudził Wink !
Błędów... nie ma. Czujesz? To cud! ^^
Klawiatura wreszcie ujarzmiona ^^
Słowem zakończeni: gdyby każda książka ciekawiłamnie tak, jak Twoje opki, świat byłby idealny ^^
Chcę więcej!
Twa Yap Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Thomas
kurwy



Dołączył: 14 Sty 2012
Posty: 732
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Nie 12:44, 22 Kwi 2012 
Temat postu:

Daję nowy rozdział. Z dedykacją dla Jagódki, tzn. Sherry. Wink



Theomar

W przystani tłoczyło się mnóstwo ludzi. Niektórzy przyszli, aby kupić trochę świeżych ryb. Inni, z koszami pełnymi dorszów i śledzi, mieli nadzieję na szybki zarobek. Dzień był upalny, ale morska bryza wspaniale działała na rozgrzane ramiona i karki. Mewy latały nad straganami z rybami, wyglądając okazji do podkradnięcia, co lepszego kąska.
Theo Sealy siedział na beczce pełnej śledzi i wpatrywał się w fale, które raz, po raz uderzały w pale podtrzymujące pomost. Piętami stukał o ścianki beczułki, a o denko wybijał rytm znanej piosenki powtarzanej, co noc „Pod Morską Pianą”.
- Ile to cholerne słońce może świecić? – mruknął Theo. Co prawda lubił promienie słoneczne, ale ten dzień był wyjątkowo upalny i duszny. Jakby tego było mało, w powietrzu unosił się wyjątkowo nieprzyjemny zapach wymiocin. Pewnie ktoś spróbował zgniłych ryb Starego Heda, pomyślał i uśmiechnął się na wspomnienie ludzi, którzy ile sił w nogach uciekali od stoiska siwego rybaka.
- Sealy! – zawołał mężczyzna, który zmierzał w stronę młodzieńca. – Wrzuć mi do kosza cztery marki śledzi, co? – Gruby człowieczek podszedł do chłopaka i wcisnął mu do ręki kilka monet. – Tylko szybko. Śpieszę się.
Theo wrzucił mu dwie garści ryb do koszyka i schował monety do kieszeni spodni. Odburknął mężczyźnie coś, co przypomniało „do widzenia” i na powrót zajął się obserwowaniem wody.
Był członkiem załogi „Mściwej Wiedźmy”, ale co jakiś czas pomagał ojcu w sprzedaży ryb. John Sealy był już stary i nie zawsze mógł sobie pozwolić na ślęczenie na stoisku. Często dostawał dziwnego paraliżu i nie mógł się wtedy ruszać. Theo starał się mu pomagać, jak tylko mógł, ale nie zawsze był wstanie. I nie mógł ukryć, że jego prawdziwą miłością jest morze.
Godzinę później dostrzegł wyprostowaną sylwetkę ojca. Siwy mężczyzna przemierzał przystań raźnym krokiem. Zmierzał w stronę Theo. Mimo, że liczył już sobie ponad sześćdziesiąt lat, cały czas był wyprostowany i w świetnej formie. Gdyby nie ataki paraliżu, mógłby jeszcze z powodzeniem żeglować.
- Witaj, Theo. – Zmarszczki pod jego oczami zrobiły się wyraźniejsze, kiedy się uśmiechnął. – Siedzisz tu od rana. Nie uważasz, że teraz moje kolej?
- Dobrze, ojcze. – Chłopak zeskoczył z beczki i wylądował na drewnianych deskach pomostu. – Jak się czujesz?
- Myślę, że nie najgorzej. – Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. – Gorzej niż wczoraj już się nie da. – Odwrócił się, kiedy starsza kobieta poprosiła o cztery marki śledzi.
- Pomóc pani nieść? – spytał Theo. Szkoda mu się zrobiło staruszki, która musiałaby dźwigać ryby. – To dla mnie nie problem.
- Dziękuję, synku. – Kobieta poklepała chłopaka po plecach. – Taki syn to skarb – zwróciła się do Johna Sealy’ego, kiedy młodzieniec brał kosz.
- Nie wie nawet pani, jak wielki. – Zaśmiał się mężczyzna. Theo ruszył za staruszką w stronę jej domu. Szła szybkim krokiem, jak na osobę w jej wieku. Chłopak musiał przyśpieszyć.
Kobieta mieszkała w zwykłym, szarym domu, jakich w Port Pearl było mnóstwo. Podziękowała mu i weszła do środka, zamykając za sobą drzwi. Theo odwrócił się i odszedł w swoją stronę. Czyli do „Beczki Feena”, jak zaczęto nazywać miejsce, w którym stary marynarz opowiadał morskie historie. Zazwyczaj siadał wtedy na małej beczułce i stąd wzięła się ta nazwa.
Przybył do „Beczki Feena” chwilę później. Siwy mężczyzna wpatrywał się w szumiące wody morza i w zamyśleniu żuł kawałek chleba ze śledziem. Podniósł zmęczone oczy na młodzieńca.
- Witaj, Theo. – Wepchnął sobie wszystko do ust, tak, że ciężko było go zrozumieć. – Fajnie, że przyszedłeś. Zaraz powinien pojawić się też Igo.
Chłopak usiadła na ziemi i oparł się o ścianę jednego z budynków. Czekał.
Po jakimś czasie zjawił się jego przyjaciel, młodzieniec o imieniu Igo. Przyjaźnili się, kiedy byli jeszcze mali, jednak teraz ich drogi się rozeszły. Theo został marynarzem, a Igo przejął tawernę po zmarłym ojcu.
- Zaczynamy opowieść? – spytał Feen. Igo usadził się obok przyjaciela i również oparł się o ścianę. Czekali, aż starszy mężczyzna zacznie historię.
- Piraci. – Jego wzrok przeskakiwał z Theo na chłopaka obok i z powrotem. – Dawno nikt ich nie widział na wodach Morza Learyckiego, prawda? – Obydwaj przytaknęli. – Jednak ja widziałem. Pływają pod banderą z białą gwiazdą na czarnym tle. Wyglądali na groźnych. Ich zakrzywione miecze połyskiwały złowrogo w promieniach słońca. Zastanowiła mnie ich ciemna skóra.
- Skąd masz pewność, że to piraci? – spytał Theo.
- Ponieważ widziałem, jak zaatakowali łódź rybacką. Ogołocili ją doszczętnie, a na koniec podpalili. Ludzie wyskoczyli do wody, ale wtedy dosięgły ich strzały. Miejmy nadzieję, że szybko się stąd wyniosą. W końcu nie chcielibyśmy, żeby złupili jakiś większy statek. Na przykład z drogą bronią lub cenną biżuterią. – Przerwał na chwilę, jakby się zamyślił. – Zresztą, co komu po biżuterii…
Stary Feen zamknął oczy i zaczął bujać się w przód i w tył, co znaczyło, że opowieść skończona. Choć to były raczej najświeższe wiadomości, bądź plotki, a nie prawdziwa historia piracka, które mężczyzna opowiadał odkąd Theo pamiętał.
Wstał więc, a jego śladem poszedł Igo.
- Idziemy na piwo? – spytał jasnowłosy chłopak, a Sealy przytaknął. Miał ochotę upić się dzisiaj do cna. Skinął na przyjaciela i ruszyli do tawerny „Pod Morską Pianą”. Kiedy szli, ich cienie zdawały wydłużać się w oczach. Zaczynało się ściemniać, chociaż nie trzeba było jeszcze zapalać lamp na ścianach budynków.
Weszli do tawerny i usiedli przy wolnej ławie. Była poplamiona jedzeniem i piwem, ale głównie tym drugim. Drewno w niektórych miejscach było zbutwiałe, a na środku stołu ktoś scyzorykiem wyciął serce z inicjałami swojej ukochanej.
Podeszła do nich barmanka i przyjęła monety, a po kilku minutach przyniosła piwo w wielkich kuflach. Była to pulchna kobieta o wydatnym biuście i orlim nosie. Jej blond włosy spięte były w luźny warkocz na plecach. Na jej ustach widniał wymuszony uśmiech.
Młodzieńcy wypili zawartość kufli w jednej chwili i natychmiast zamówili następne.
Theo rozmyślał o wiadomościach, które przekazał im Stary Feen. Jutro rano miał wypłynąć z załogą „Mściwej Wiedźmy” i udać się do Port Anvier. Zwykłe interesy. Wymiana towarów i tego typu sprawy. Jednak czuł dziwny ucisk w żołądku na myśl o piratach, którzy rzekomo grasowali na wodach Morza Learyckiego. Z jednej strony nie brał opowieści starego wygi na poważnie, a z drugiej trochę się obawiał.
Wyczuł na sobie wzrok Igo. Spojrzał na przyjaciela i dopił ostatni łyk piwa.
- Co? – spytał i rzucił mu spojrzenie spode łba. – Czemu się tak na mnie patrzysz? Podobam ci się? - warknął.
- Nie. – Blondyn spojrzał na Theo dziwnie. – Jesteś brzydki jak wypatroszony śledź! – Roześmieli się obydwaj. Było to dość… nietypowe porównanie.
- Jak myślisz – zaczął ciemnowłosy chłopak – kiedy będziemy z powrotem w Port Pearl?
- Jeśli nie będziemy się śpieszyć, to do Port Anvier dopłyniemy następnego dnia rano. Potem interesy, jakieś tawerny, chodzenie po mieście i te sprawy… Powinniśmy za trzy doby od wypłynięcia być w domu. Może trochę więcej.
Theo zastanawiał się czy jego ojciec poradzi sobie sam przez trzy dni i trzy noce. Nic nie mógł na to poradzić. Mógł mieć tylko nadzieję, że John Sealy będzie czuł się w miarę dobrze przez ten czas.
Jakiś czas później opuścili głośną, pachnącą chmielem tawernę. Na dworze było już ciemno i jedyne światło dawały lampiony na ścianach. Theo nawet bez nich trafiłby w każde możliwe miejsce w Port Pearl. Znał to miejsce jak własną kieszeń.
Stwierdzili, że pójdą od razu na statek, ponieważ i tak mieli rano wypłynąć. Nie było więc sensu, żeby udawać się na spoczynek do domów.
Weszli na pokład i udali się do swoich kajut. Theo ułożył się na swojej koi i prawie od razu zapadł w sen. Przez całą noc śnili mu się piraci, którzy atakowali „Mściwą Wiedźmę” i zabijali jego przyjaciół.
Następnego ranka obudził się z mokrą od potu koszulą. Wytarł spocone czoło koszulą, które leżała najbliżej i założył świeże ubranie – zwykłą, szarą koszulę i ciemne spodnie. Głowę przewiązał niebieską bandaną i wyszedł z kajuty.
Kapitan Restin Henno stał oparty o rufę i patrzył się na wchodzącego na pokład Theo. Mężczyzna miał krótką, równo przystrzyżoną, czarną brodę i tego samego koloru włosy, lekko przyprószone siwizną. Jego pokaźny brzuch opinał szary płaszcz.
- Witam, panie Sealy. – Kapitan skrzyżował ręce na piersi. – Widzę, że lubisz sobie pospać… - Theo rozejrzał się. Wszyscy uwijali się już jak w ukropie. Statek wypływał na pełne morze. – Mam nadzieję, że tak samo lubisz szorować pokład. – Zmarszczył brwi. – Na co czekasz?! – krzyknął i ruszył chwiejnym krokiem w stronę steru.
Jakiś czas później, Theo klęczał na deskach pokładu i uparcie szorował śmierdzące deski. Szłoby mu nawet dobrze, gdyby nie to, że marynarze ciągle przechodzili i coś rozlewali. Przeklinał w duchu kapitana i zatęsknił za dniami spędzonymi na beczce śledzi i spokojnym wpatrywaniem się w fale. Co prawda teraz miał je dookoła, ale nie mógł ich podziwiać. Musiał całą uwagę skupiać na brudnych deskach pokładu, w obawie, że kapitan przydzieli mu jeszcze gorsze zajęcie. Nienawidził tego mężczyzny. Gruby, rozpity i rozpuszczony człowiek nie miał prawa nazywać się kapitanem. Przynajmniej tak było w jego odczuciu.
Ku jego zaskoczeniu, kiedy skończył szorować pokład kapitan nie przydzielił mu kolejnego, mozolnego zadania, lecz wysłał go na bocianie gniazdo. Theo na początku nie rozumiał tej decyzji, jednak później zdał sobie sprawę, że Restin Henno chciał po prostu, żeby młodzieniec nie przeszkadzał. Na pokładzie „Mściwej Wiedźmy” nikt nie brał Sealy’ego na poważnie. Wszyscy żartowali z niego i uważali, że jedynie plącze im się pod nogami, zamiast robić coś pożytecznego.
Wspiął się po drabince do drewnianego pudła, które przytwierdzone było do grotmasztu i usadowił się wygodnie, ale też tak, żeby widzieć morze przed nimi. Nad wodą latały mewy bijąc skrzydłami i skrzecząc głośno. Fale przelewały się niestrudzenie, a wiatr rozwiewał jego ciemne włosy i chłodził w ten upalny poranek.
Siedział w bocianim gnieździe zły na kapitana i na całą załogę. Co prawda pogoda była cudowna, wręcz idealna, lecz on tego nie dostrzegał. Czuł się odsunięty na boczny plan i nie chciany. Zastanawiał się, dlaczego Igo cieszy się łaskami Restina, a on nie. W końcu byli w tym samym wieku, a Theo traktowali, jakby był o wiele młodszy.
Jego rozmyślania przerwał Igo, który przyszedł i przyniósł mu butelkę rumu.
- Napij się – powiedział siadając obok przyjaciela w drewnianym pudle. – Przykro mi z powodu tego szorowania. To przeze mnie. – Przełknął ślinę. – Gdybym nie namówił cię wczoraj na piwo, to nie zaspałbyś dzisiaj. Przepraszam.
- Ale zupełnie nie masz czego! – odparował Theo, tak energicznie, że rozlał trochę rumu. – Mam przecież własny rozum i mogłem odmówić. Powinienem ci raczej podziękować, że jako jedyny z załogi ze mną gadasz. Oprócz kapitana, ale on i tak robi to z przymusem, kiedy musi wydać mi jakieś polecenie. – Tak naprawdę czuł żal do przyjaciela, że to ona jest w łaskach załogi, jednak nie chciał o tym mówić.
W milczeniu patrzyli się na fale uderzające o burtę statku, kiedy Theo podniósł wzrok i spojrzał na horyzont. Na linii jego wzroku pojawił się statek. Był jednak za daleko, żeby mógł rozpoznać banderę powiewającą na wietrze.
- Spójrz – rzucił do Igo i teraz obydwaj młodzieńcy wpatrywali się w płynący w ich stronę statek. Brunet odwrócił się. Niedawno zniknął im z oczu brzeg Vidyah i od razu napotykają na nieznany statek. Theo uznał, że to pewnie statek kupiecki z Wysp Liliowych, jednak nie mógł mieć pewności. Odległość była zbyt wielka.
- To pewnie jacyś kupcy płyną do Port Pearl – stwierdził Igo. Obydwaj mieli taką nadzieję. Statek jednak zbliżał się z niesamowitą prędkością. Był zbyt szybki, jak na jednostkę kupiecką. Pruł walę i z każdą sekundą zmniejszał odległość dzielącą oba okręty.
Przyjaciele stwierdzili, że poinformują kapitana o zbliżającym się statku dopiero, kiedy będą pewni, że to statek kupiecki, lub jakaś inna jednostka. Theo nie mógł pozbyć się dziwnego uczucia, że coś jest nie tak. Ucisk w żołądku pogłębiał to złudzenie.
- Może pójdź powiedzieć kapitanowi… - zaproponował, jednak Igo pokręcił głową.
- Pójdę, kiedy będę pewny, że to nie statek kupiecki – powiedział. Theo chciał powiedzieć, że wtedy może być już za późno, jednak milczał. – Nie chcę niepotrzebnie go denerwować.
Wtedy może już być za późno – przemknęło przez głowę Theo, jednak odrzucił od siebie tę myśl. Pomyślał, że pewnie niepotrzebnie się lęka piratów, o których wspominał Stare Feen. Lecz chyba nie odważyliby się zaatakować tak blisko Port Pearl? Młodzieniec miał taką nadzieję.
- Idź zawiadomić kapitana – syknął. Igo popatrzył na niego dziwnie i roześmiał się głośno.
- Za dużo nasłuchałeś się bajek Starego Feena! – Zaśmiał się i wskazał palcem płynący statek. – To tylko okręt kupiecki! – powiedział, jednak w następnej chwili przyjaciele dostrzegli banderę powiewającą na wietrze. Theo zamarł, widząc białą gwiazdę na czarnym tle.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Thomas dnia Wto 11:41, 24 Kwi 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lama
kurwy



Dołączył: 30 Sty 2012
Posty: 121
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Manchester

PostWysłany: Nie 13:04, 22 Kwi 2012 
Temat postu:

Thomas napisał:

Zarządca wyglądał, jakby nie wiedział, o co królowi chodzi i dopiero po chwili przypomniał mu sobie powód, dla którego odwiedził salę tronową.

Aha! Zbulwersowałam się, bo to przecież niemożliwe, że nie ma błędów. Znalazłam aż jeden. -.-
A tak serio - biedny Benio, odciski na tyłku to pewnie niezbyt przyjemna sprawa. Może poduszkę się mu podłoży?
Dobra, teraz na serio - opowiadanie jest cudne. Już nawet nie pomysł, ale realizacja. Opisy. Dialogi. O tak, dialogi boskie. Ja zawsze je psuję. >.<
Czekam na następne części. Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sender1
kurwy



Dołączył: 10 Sty 2012
Posty: 123
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Białogard

PostWysłany: Wto 8:17, 24 Kwi 2012 
Temat postu:

Świetne! Błędów nie załapałam, jedynie to :

Cały czas trzymał się za obolałe żebra.

Spodobało mi się, a szczególnie prolog XD, naprawdę nie wiem czemu Smile...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Thomas
kurwy



Dołączył: 14 Sty 2012
Posty: 732
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Wto 11:40, 24 Kwi 2012 
Temat postu:

Dzięki za komentarze. Aż sam się zdziwiłem, ale udało mi się napisać rozdział już dzisiaj. ;p
Wczoraj miałem niespodziewany zastrzyk weny i naskrobałem 4,5 strony, a dzisiaj dokończyłem. Więc mam nadzieję, że się spodoba. A fragment będzie z perspektywy pewnego niedużego człowieczka. Myślę, że niektórzy już wiedzą o kim mówię. Przynajmniej Ci, co czytali Drzewo Elfów. :]
Chyba najdłuższy rozdział tego opka, jak do tej pory. Miłego czytania życzę i mam nadzieję, że tym razem Bartek nie będzie narzekał na długość. :>


Glad

Miarowe kołysanie niemalże uśpiło karłowatego mężczyznę siedzące na grzbiecie niewysokiego kuca. Słońce zaczynało wschodzić i wsie, które mijali budziły się do życia. Ludzie wychodzili z chat, a krowy snuły się leniwie po łąkach skubiąc zieloną trawę. Dawno zboczyli już z głównego traktu i jechali na wchód.
Glad Errey zamrugał oczyma i poklepał się po policzkach. Wstał przed świtem i ruszył w stronę południowych obrzeży lasu Blackhell. Obok, na białej klaczy jechał jego najbardziej zaufany człowiek – Evaeverson.
Wjechali na szczyt wzgórza i wreszcie dostrzegli ciemną linię drzew przed sobą. Mieli dotrzeć do umówionego miejsca przed południem. Byli trochę później, ale mieli nadzieję, że ich przyjaciel cały czas czeka. W przeciwnym razie znaleźliby się w niekomfortowej sytuacji.
Mieli na sobie zwykłe ubranie. Szare, poplamione koszule i ciemne, wyblakłe spodnie. Dzięki temu nikt, kto ich mijał nie pomyślałby, że przejeżdża obok pana Goldenhill. Glad wątpił, żeby ktokolwiek pomyślał, że jest lordem Goldenhill. Prędzej ludzie wzięliby go za dzieciaka, który jedzie gdzieś ze swoim ojcem.
- Sporo bym dał za kufel zimnego piwa – rozmarzył się Ever i zmusił konia do szybszego tępa. – Myślisz, że wracając będziemy mogli wstąpić do jakiejś karczmy?
- Tak – odparł Glad. – Ale najpierw musimy otrzymać raport. To ważniejsze od twoich zachcianek. Zresztą, o ile się nie mylę, piłeś dzisiaj rano. – Uniósł do góry brwi.
Ever machnął niedbale ręką.
- To co? – spytał.
Karzeł westchnął, ale nie odezwał się już. Uważał, że jego przyjaciel za dużo pije, ale nie potrafił wybić mu tego z głowy. Zanotował w pamięci, że przy najbliższej okazji porozmawia o tym z Rhosyn – żoną Evera. Wojownik ostatnio zdecydowanie się zapuścił i Glad był pewny, że nie umknęło to uwadze innych osób z jego otoczenia.
Po kilkunastu minutach dotarli na skraj lasu. Bez trudu odnaleźli roztrzaskaną od uderzenia pioruna brzozę. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz przybywali tu po raport. Ukryli konie między drzewami, przysiedli w cieniu, oparci o pień i czekali. Nie minęło pięć minut, kiedy usłyszeli ciche gwizdanie. Natychmiast się podnieśli i weszli w głąb lasu. Na początku ich oczy nie mogły przyzwyczaić się do panującego mroku, jednak po chwili zaczęli rozróżniać kształty, aż w końcu widzieli całkiem dobrze.
- Wreszcie jesteście – zauważyła postać oparta o drzewo przed nimi. Miła ciemne włosy i długą, gęstą brodę. Była dość niska. Skórzany kaftan był, jak zwykle brudny. – Spóźniliście się.
- Ciebie też miło widzieć, Benzerth – mruknął Ever. - Gdzie topór?
- Tam. – Krasnolud wskazał kciukiem za siebie.
- Aha. Masz może przy sobie piwo? – spytał z nadzieją w głosie wojownik.
Benzerth roześmiał się.
- Dla ciebie? Oczywiście, że nie. – Jego wzrok przeniósł się na karłowatego lorda Goldenhill. – Witaj Glad. Urosłeś chyba, odkąd ostatnio cię widziałem.
Lord Errey uśmiechnął się i przytaknął:
- Chyba trochę. Jestem już prawie tak wysoki jak ty. – Zaśmiał się. – Albo prawie tak niski.
- Ale chyba nie przyjechaliśmy tu po to, żeby gadać o waszym wzroście – odezwał się Ever.
Glad przytaknął.
- Racja. Miałeś zdać nam raport – zwrócił się do krasnoluda. – Co się dzieje Arkam’sul? Jakie zamieszki?
- Niestety, przyjacielu – zasępił się Benzerth. – Arthyen i jego sprzymierzeńcy wtargnęli do klasztoru naszych starych bóstw i kompletnie go zdemolowali. Połamali ławy, pozrzucali obrazy ze ścian i pobili kapłanów. – Obdarzył Glada smutnym spojrzeniem. – Myślę, że nie minie dużo czasu, a Arthyen zdecyduje się zaatakować pierwszą wioskę – Resterwill – która jest najbliżej lasu. On pragnie zemsty. Zemsty i krwi ludzi. Jego ród nie zapomniał Deeroldowi Okrutnemu tego, co zrobił naszej rasie i teraz chce pomścić swoich przodków. Nic go nie powstrzyma.
Glad zasępił się.
- Ilu ma sprzymierzeńców? – spytał.
- Ponad stu – odparł krasnolud. – Pozostaje jeszcze około czterdziestu mieszkańców Arkam’sul , którzy nie chcą wojny i woleliby spokojnie żyć w Blackhell. Ale z każdym dniem ich ubywa. Jedni zostają przeciągnięci na stronę Arthyena, a inni giną w niewyjaśnionych okolicznościach. Jednak ja jestem pewien, że ich śmierć jest sprawką Arthyena.
- Spróbuj ich jeszcze powstrzymywać – powiedział Glad. – Chyba będę musiał udać się do Limestone. Król musi się o tym dowiedzieć.
- Musi? – spytał Benzerth.
- Dobrze wiesz, że tak – odparł karzeł. – Im wcześniej, tym lepiej.
Krasnolud wyglądał na rozczarowanego.
- Nie martw się. Król Benjamin nie jest jak Deerold. – Próbował uspokoić przyjaciela lord Errey. – Nie będzie chciał zabić tych dobrych. Będziesz bezpieczny.
- Nie o to chodzi. – Benzerth machnął niecierpliwie ręką. – Dobrze żyło mi się w Blackhell. Ludzie mówili o nas, jak o duchach, a co będzie, kiedy wszyscy dowiedzą się, że naprawdę istniejemy…
- Nie możemy nic na to poradzić. – Glad poklepał krasnoluda po ramieniu.
- Wiem.
Lord Goldenhill wdrapał się na grzbiet swojego kuca i uniósł rękę w geście pozdrowienia.
- Powodzenia! – zawołał.
- Tobie też – odparł Benzerth i zniknął w mrokach Blackhell. Ever wskoczyła na konia i obydwaj wyjechali z ciemnego lasu. Południowe słońce oślepiło ich na początku, jednak po chwili ich oczy przyzwyczaiły się do światła.
- Piwo? – spytał Ever.
- Niech będzie – odparł z uśmiechem Glad i ruszyli w stronę karczmy oddalonej o dobre dwie mile od skraju lasu.
Jadąc po nierównym terenie w stronę Goldenhill Duży Lord – jak żartobliwie, albo i czasem złośliwie mówiono na Glada – wspominał wydarzenia sprzed dwunastu lat. Śmierć ojca, podróż do Drzewa Elfów, spotkanie z krasnoludami – Benzerthem i Lystrothem. Do dziś pamiętał złośliwy uśmiech Lystrotha, kiedy ten próbował go zabić. Potem uratował go drugi z krasnoludów i wreszcie śmierć Radamela – młodszego brata Glada. Uczucie mu towarzyszące, kiedy pozbawiał życia zdradzieckiego brata nie należało do najprzyjemniejszych, ale nie było mu też szkoda Radamela. Co prawda łączyły ich więzy krwi, ale nic poza tym. Jego brat zabił lorda Ferrada Errey’a. Zasługiwał na najgorszą karę.
Od tamtego czasu dużo się zmieniło. Poznał Bedelię Seanit, córkę Davetha Seanita, lorda Ironthal. Ożenił się z nią, a ona dała mu syna o imieniu Rozen oraz córkę Lenę. Ever natomiast został mianowany na rycerza i poślubił Rhosyn Finnseach, siostrę jednego z zaprzysiężonych rycerzy Sentry Stone – Petera Finnseacha. Niedawno urodził im się drugi syn – Eoin. Oprócz niego mieli jeszcze dwójkę dzieci – jedenastoletniego Rigarda i siedmioletnią córkę Nestę.
Po śmierci Radamela Glad został lordem Goldenhill i stopniowo starał się umocnić swoją pozycję wśród innych lordów, ale większość patrzyła na niego z góry (dosłownie i w przenośni). Mimo iż był karłem został panem potężnego Goldenhill. Odpowiadało mu to, ale nie mógł pogodzić się ze złym traktowaniem. Czy to, że dobrze rządził i sądził nie wystarczało? Zastanawiał się, co musiałby zrobić, żeby zyskać sobie przychylność wszystkich. To chyba niemożliwe, pomyślał.
Jego wspomnienia przerwał głos Evera, który entuzjastycznie ogłosił, że dotarli do gospody, która nosiła oryginalną nazwę „Pod Smoczą Pachą”. Glad nie był wstanie stwierdzić, skąd wzięła się nazwa, ale nie interesowało go to w tej chwili. Chciał jedynie zejść z konia i napić się czegoś zimnego, ponieważ dzień był wyjątkowo upalny.
Zaprowadzili konie do rozpadającej się chaty, która nosiła miano stajni i weszli do gospody. Wewnątrz nie było wielu osób. Jedynie kilku mężczyzn i kobieta, która siedziała w rogu i w bardzo szybki tempie pochłaniała zupę. Rozejrzeli się i usiedli w ławie na końcu sali. Podeszła do nich otyła kobieta i przyjęła zamówienie. Mówiła dość nieuprzejmym tonem. Była prawdopodobnie niezadowolona, że musiała przechodzić przez całe pomieszczenie. Osoba o jej tuszy raczej wolałaby mniej się ruszać. Przynajmniej tak zdawało się Gladowi.
Przetoczyła się z powrotem przez salę, a po kilku minutach przyniosła im kufle pełne piwa. Ever opróżnił swój duszkiem i stwierdził, że przydałby się następny.
- Może oszczędź tej biednej kobiecie wędrówki i sam pójdź – polecił karzeł, na co Ever się zachmurzył. Wstał jednak i już miał pomaszerować po piwo, kiedy Glad dodał: - Mi też przydałby się jeszcze jeden kufel. Przyniesiesz?
Ever wymamrotał pod nosem jakieś przekleństwa, ale wziął puste kufle, a po chwili pojawił się z pełnymi oraz… z mokrymi spodniami.
- Cicho – warknął, kiedy Glad zachichotał. – Oblałem się piwem.
- Niezdara – skomentował karzeł i wziął swój i zrobił głupią minę, kiedy okazało się, że jego kufel jest pusty.
- Piwo wylało się z twojego – wyjaśnił wysoki wojownik i wzruszył ramionami. Usiadł i zaczął rozkoszować się gorzkim napojem. Tym razem Glad wymamrotał kilka nieprzychylnych słów na temat przyjaciela i poczłapał po piwo.
Ludzie w karczmie byli zbyt zajęci swoim jedzeniem, żeby zwrócić uwagę na niską postać o nieproporcjonalnej głowie przemierzającej pomieszczenie. Glad obawiał się jednak, że ktoś go rozpozna, ponieważ wolałby obyć się bez zbędnych pytań ze strony wieśniaków. Miał co prawda wymyśloną historię, która wyjaśniałaby jego obecność w tych stronach, ale wolał jej nie nadużywać. Raz musiał jednak odpowiedzieć bardzo dociekliwemu wieśniakowi. Wyjaśnił, że udał się odwiedzić grób brata, który został pochowany niedaleko wschodniego skraju Blackhell. Lord Errey specjalnie kazał w tamtym miejscu pochować Radamela, żeby mieć gotowe uzasadnienie swoich częstych podróży do Blackhell.
Wrócił na miejsce i usiadł na ławie. Jak zwykle irytowało go to, że nie dosięga nogami do ziemi. Opanował się jednak i począł pić piwo.
Kiedy opróżnił kufel Ever zaproponował, żeby pójść po jeszcze jeden.
- Nie ma mowy – odparł Glad. – Tylko byś pił. Dość. Wracamy do Goldenhill.
Wyszli z karczmy i udali się do stajni po konie. Jednak kiedy zamierzali już odjechać dostrzegli ciemną postać leżącą w wysokiej trawie. Podjechali do niej i z zaskoczeniem stwierdzili, że była martwa. Nie, więcej niż martwa. Była zamordowana. Nóż tkwił w piersi czarnoskórego mężczyzny. Oczy były wywrócone białkami do góry, a nad ciałem latały muchy. Ever wzdrygnął się z obrzydzeniem.
- Ten człowiek pochodzi z Wysp Liliowych – stwierdził bezbarwnym tonem Glad. – Tylko co on tu robi? Ludzie z tamtych stron rzadko zapuszczają się w głąb lądu. Zazwyczaj handlują w portach i przystaniach, mam rację? – zwrócił się do przyjaciela, który przytaknął skinieniem głowy.
- Dziwna sprawa – powiedział rycerz. – Musimy kogoś zawiadomić. Nie możemy pozwolić, żeby ciało tu zgniło.
- To ty idź. Nie chcę, żeby ktoś mnie rozpoznał. Jestem trochę bardziej… rzucającą się w oczy osobą niż ty. Mimo wzrostu.
Ever przytaknął i ruszył ku drzwiom gospody. Glad zawrócił konia i zatrzymał go w cieniu rzucanym przez stajnię. Zeskoczył na ziemię i usiadł opierając się o ścianę rozpadającej się chatki.
Po chwili przyszedł Ever, który prowadził ożywioną dyskusję z właścicielką gospody. Za nimi szło kilkoro mężczyzn, którzy wcześniej siedziało w środku. Rycerz wskazał na ciało mężczyzny, nad którym latało coraz więcej owadów. Kobiecie wyrwało się mało wyszukane przekleństwo. Pochyliła się nad ciałem mężczyzny i powiedziała coś do Evera, jednak odległość była zbyt duża, żeby karzeł cokolwiek usłyszał. Natomiast odpowiedź jego przyjaciela już usłyszał.
- Jak długo tu węszył?
- … dni. Myślę, że ktoś… Przyjechał z dwoma… nie wiem, po co.
Ever podrapał się po głowie.
- Trzeba go pochować – zwrócił się do kobiety. – Zajmiecie się tym? Ja muszę już jechać, bardzo przepraszam.
Gospodyni przytaknęła i pobiegła do środka, a po chwili wróciła z dwoma potężnymi osiłkami, którzy podnieśli ciało i zanieśli na tyły budynku. Ever natomiast oddalił się od krupki i podszedł do Glada.
- Co powiedziała? – spytał lord Errey. Słyszał strzępki rozmowy, ale nie do końca zrozumiał.
- Mówiła, że ten człowiek węszył tu od kilku dn. – Rycerz podrapał się po głowie. – Podobno przyjechał tu w towarzystwie dwóch wysokich, łysych mężczyzn. Nocowali u niej przez dwie noce, a następnie jego towarzysze zniknęli. Nikt nie widział, jak wyjeżdżali. Kobieta mówi, że to dziwna sprawa. Powiedziała, że jeszcze dzisiaj rano go widziała, a potem powiedział, że jedzie do Blackhell. – Zamyślił się. – Naprawdę dziwne.
Glad podzielał jego zdanie, ale nie odezwał się. Spiął tylko kuca i ruszył kłusem w stronę Goldenhill. Uważał, że sprawa mężczyzny z Wysp Liliowych jest bardzo dziwna, ale miał na głowie o wiele ważniejsze problemy do rozwiązania.
- Nic z tym nie robimy? – spytał Ever, kiedy zrównał się z przyjacielem. – Nie powinniśmy rozwiązać jakąś tę sprawę?
- Jak?
- Nie wiem.
- Ever – powiedział spokojnie Glad. – Mamy wiele poważniejszych spraw, niż morderstwo jakiegoś obcokrajowca. Zapomniałeś już o krasnoludach pałających rządzą zemsty? Muszę udać się do króla i powiedzieć mu o istnieniu Benzertha i całej reszty. Nie wiem, jak on zareaguje. Wybacz mi więc, że nie mam ochoty brudzić sobie rąk jakimś morderstwem. Nie teraz.
Rycerz pokiwał głową, jednak nic nie odpowiedział. Jechali dalej w milczeniu. Drzewa rosły teraz rzadko, ale teren cały czas był dość nierówny. Glad po raz kolejny stwierdził w myślach, że jazda konna nie jest dla niego. Nawet, jeśli jedzie się na małym kucu. Dałby głowę, że ma już całkiem pościerane pośladki. Siodła powinny mieć poduszki, albo coś takiego, pomyślał z goryczą i zatęsknił za miękkim łóżkiem w swojej komnacie w Goldenhill. Po chwili jednak skarcił siebie za zbytnie narzekanie i skupił całą swoją uwagę na drodze przed nimi.
W pewnym momencie dostrzegł przed sobą dwóch łysych mężczyzn, którzy stali przy drodze i rozmawiali. Jeden z nich w ręku miał drewnianą pałkę okutą stalowymi kolcami, a drugi wielki topór. Kiedy zobaczyli nadjeżdżającego Glada i Evera wyszczerzyli swoje pożółkłe zęby w szerokim uśmiechu, która nie wydał się karłowi ani trochę przyjazny.
- Kogoż my tu mamy? – zawołał radośnie mężczyzna z toporem. – Ojciec z synem? Czy może z córeczką? – Zaśmiał się. Glad nachmurzył się i pomacał ręką pochwę, w której spoczywał jego sztylet.
Mężczyźni tymczasem stanęli na środku drogi, nie dając jeźdźcom przejechać.
- Dawać pieniądze – powiedział jeden.
- I wszystkie kosztowności – dodał drugi. Ich łyse głowy świeciły w promieniach słońca a broń niebezpiecznie kołysała się w rytm ich oddechów.
- Zejdźcie nam z drogi – powiedział Ever – to nie skończy się to dla was źle.
Obydwaj mężczyźni zarechotali, a jeden z nich zamachnął się na Glada pałką, która niechybnie uderzyłaby karła w głowę, gdyby nie Ever, który przeciął ją na pół mieczem. Zbój został z bezużytecznym kawałkiem drewna w ręce.
Drugi był szybszy i zrobił unik, a miecz rycerza śmignął niedaleko jego łysej głowy.
- Nieźle – warknął tonem, który zdradzał iż wcale tak nie uważa. – Zaraz przetnę cię na pół, a twój synalek będzie nas błagał o litość. O tak!
Za dużo czasu zajęły mu jednak przechwałki i miecz Evera rozciął mu ciemną bluzę na piersi. Popłynęła krew i pokropiła obwicie drogę. Wysoki mężczyzna warknął i zaatakował z furią. Topór przeciął powietrze i uderzył z głośnym szczęknięciem w głownię miecza rycerza. Broń poszybowała wysoko i spadła na trawę poza zasięgiem Evera. Wojownik zaklął, ponieważ stanął twarzą z rozwścieczonym przeciwnikiem. A do tego był bez broni.
Mężczyzna podciął go z zaskakującą szybkością. Rycerz runął jak długi na ziemię i zdążył jeszcze dostrzec jak przeciwnik unosi do góry topór.
- Nie! – krzyknął Glad, który z przerażeniem patrzył na całą scenę. Spiął kuca i ruszył w stronę mężczyzny, chociaż zdawał sobie sprawę, że już nie zdąży. Nie miał szans.
Rozległ się świst i ku zaskoczeniu wszystkich człowiek z toporem padł na ziemię, a jego broń z głuchym dźwiękiem uderzyła o ziemię. W plecach łysego mężczyzny tkwiła strzała o ciemnych bełtach.
Glad odwrócił się i dostrzegł czarnowłosego chłopaka opierającego się o pień pobliskiego drzewa. Na cięciwę miał już nałożony kolejny pocisk, a na jego twarzy widniała determinacja.
W mgnieniu oka wypuścił kolejną strzałę, która utkwiła w łydce drugiego z łysych mężczyzn. Ten wrzasnął i runą na ziemię łapiąc się za nogę.
Chłopak podbiegł do leżącego Evera i pomógł mu wstać.
- Nic wam się nie stało? – spytał.
- Dziękujemy, chłopcze. – Glad zeskoczył z kuca i podszedł do łucznika, aby uścisnąć mu dłoń. – Dobrze się spisałeś.
Twarz chłopaka wyrażała głęboką konsternację. Lord Errey od razu zrozumiał, o co chodzi.
- Myślałeś, że jestem dzieckiem, prawda? – Było to raczej stwierdzenie, niż pytanie. – Bądź więc świadom, że jestem karłem, a przy okazji też lordem Goldenhill.
Szare oczy chłopaka zrobiły się większe i bardziej okrągłe. Padł na ziemię, co spotkało się z natychmiastowym sprzeciwem Glada.
- Wstawaj chłopaku! – Ponaglił go ręką. – Nie dość, że uratowałeś nam życie, to jeszcze będziesz się kłaniał? Wiedz, że nie będziesz. – Uśmiechnął się. – Jak ci na imię i skąd jesteś?
- Jozell. Pochodzę ze wsi Dardin, panie – powiedział chłopak podnosząc się z klęczek. – Ale wszyscy mówią na mnie Jozy.
- Przyjmij nasze wyrazy wdzięczności, Jozellu z Dardin. – Glad spojrzał na konia skubiącego spokojnie trawę za plecami młodzieńca. – Widzę, że masz na czym jechać. – Chłopak przytaknął. – Udaj się więc z nami do Goldenhill, a zostaniesz hojnie wynagrodzony. To niedaleko.
- Wiem panie, ale ja nie chcę nagrody – powiedział Jozy. – Przecież nie uratowałem was dla pieniędzy. – Wzruszył ramionami. – Naprawdę bardzo dziękuję, ale nie potrzebuję pieniędzy.
Glada zdziwiła ta deklaracja, ale pokiwał głową i odrzekł:
- Jeśli będziesz kiedyś czegoś potrzebować, to wiesz, gdzie mnie szukać. – Uśmiechnął się. – Miłego dnia, Jozellu.
- Dziękuję, panie.
- Jaki tam panie… Mów mi Glad.
Chłopak rozpromienił się.
- W takim razie ty mów mi Jozy.
- Oczywiście. – Glad wskoczył na kuca. – Pozwolisz, że teraz cię opuścimy. Mamy jeszcze dzisiaj kilka spraw do załatwienia. Żegnaj i mam nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy. – Ever również dosiadł swojego rumaka i obydwaj ruszyli kłusem w stronę Goldenhill.
Nie minęło dużo czasu, kiedy dostrzegli szare mury zamku. Dawno minęło już południe, kiedy wreszcie wjechali na dziedziniec. Zeskoczyli z koni i oddali je stajennemu, żeby je napoili i rozsiodłali. Następnie udali się do swoich komnat, żeby odpocząć po podróży.
Glad pierwszemu napotkanemu służącemu kazał przygotować wannę z chłodną wodą. Miał ochotę za zimną kąpiel, ponieważ uznał, że za długo przebywał na słońcu i był dość brudny. Wszedł do swojej komnaty i zrzucił z siebie brudne ubranie. Po chwili przyszły służące z wanną wypełnioną chłodną wodą. Wszedł do niej. Woda była zimna, ale takiej właśnie oczekiwał.
Po półgodzinie moczenia się wyszedł z wanny i poprosił o ręcznik. Jedna ze służących podała mu go i spytała:
- Pomóc ci się wytrzeć, panie?
- Sam sobie doskonale poradzę – odparł. – Możecie wyjść.
Wytarł się i nałożył przyszykowane wcześniej, czyste ubrania. Usiadł na krześle i podparł głowę rękoma. Nadszedł moment dnia, którego najbardziej się obawiał. Obiad, podczas którego musiał powiedzieć rodzinie o istnieniu krasnoludów i o wyjeździe do stolicy - Limestone.
Odetchnął głęboko i udał się na obiad z nadzieją, że rodzina mu uwierzy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Pandora
kurwy



Dołączył: 20 Sty 2012
Posty: 300
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Z Nibylandii. :3

PostWysłany: Wto 20:29, 24 Kwi 2012 
Temat postu:

Bardzo fajny rozdział. ^^
Ciekawa fabuła i świetne imiona. xD
Długi rozdział, masz całkowitą rację.
Dobre opisy.
To tyle ode mnie. xd


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Yap98
kurwy



Dołączył: 24 Sty 2012
Posty: 382
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zakopane

PostWysłany: Czw 11:26, 26 Kwi 2012 
Temat postu:

Wybacz, że tak późno. Wszak lepiej późno niż wcale, hę?
Mam tylko jedno zastrzeżenie: nie pryspieszył tępa tylko tempa, cyba, że masz na myśli głupotę Wink
Om nom. Na całe dwa, długie rozdziały tylko tyle ode mnie ^^
A teraz powiem Ci, że diabelnie mi się to podoba! Kocham Twój styl, walki i tak dalej.
Theo wydaje się spoko. No i zajechało starymi Ludźmi Wody... Ten rozdział na plus.
Za to część o Gladzie... wspaniała! Najlepsza była walka z tymi zbirami no i jakże charakterystyczne dla Twoich opków morderstwo! Imiona i nazwy, które nadajesz są świetne, masz do tego smykałkę.
No i kolejny z odciskami na tyłku. Ehh... Smile
Morał z tego komcia jest krótki
Lecz niektórym znany
Yapka jest zachwycona
I chce kolejne rozdziały!
Pisz dalej! Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Thomas
kurwy



Dołączył: 14 Sty 2012
Posty: 732
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Czw 11:46, 26 Kwi 2012 
Temat postu:

Fajnie, że się spodobało. Tak, taki głupi błąd mi się wkradł, ale oprócz tego było na pewno mnóstwo literówek.
Tym morałem mnie rozwaliłaś. :> Wczoraj miałem zacząć pisać następny rozdział, ale sobie przypomniałem, że zaraz meczyk, więc nic nie skrobnąłem. A dzisiaj będę miał mało czasu, bo za 10 min wychodzę, wracam o 16 i o 16:30 wychodzę. Wracam dopiero o 22. Więc będę miał mało czasu na pisanie, nie mówiąc już o czasie na odrabianie chemii.

Dzięki za komentarz Yap. :]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Thomas
kurwy



Dołączył: 14 Sty 2012
Posty: 732
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Pon 22:21, 30 Kwi 2012 
Temat postu:

Nowy rozdział. Z dedykacją dla... Bartka, bo nikt tak jak on nie potrafi zmusić mnie do pisania. Ale niech się chłopak nie przyzwyczaja. :>
Z góry przepraszam za krótkość. C:


Jozell

Krople deszczu miarowo uderzały o ziemię. Droga zrobiła się błotnista, a na niebie pojawiło się kilka ciemnych chmur, z których lała się nieubłaganie woda. Jozy siedział w siodle i znużonymi oczyma wypatrywał wioski Dardin. Według jego obliczeń niedługo powinien dojechać.
Poprawił kaptur na głowie i szczelniej otulił się płaszczem. Choć padał jedynie ciepły, letni deszcz on czuł chłód. Nie mógł doczekać się, kiedy dotrze do wioski i ułoży się w ciepłym łóżku w zaciszu własnego domu. A to już niedługo. Postanowił trzymać się tej pozytywnej myśli. Jednak po chwili znudziło mu się myślenie jedynie u łożu i zaczął wspominać miniony dzień, który był dość dziwny. Wyjechał rano z wioski na zwyczajną przejażdżkę. Chciał pojeździć po okolicy i może ustrzelić jakiegoś królika. Kiedy oddalił się o dobre dwie mile od domu natknął się na dwóch potężnych, łysych mężczyzn. Postanowił pojechać za nimi i obserwować ich z daleka, ponieważ byli dość intrygujący. W pewnym momencie zniknęli mu z oczu. Zaczął ich szukać, lecz bez skutku. Aż wreszcie dostrzegł ich. Napadli na dwóch podróżnych. Wiedział to! Po prostu wiedział, że to bandyci. Choć właściwie każdy głupi by to wiedział. Jeden z mężczyzna chciał zabić rycerza, który bez broni leżał na ziemi. Jozy w ostatniej chwili zdążył wypuścić strzałę. Cieszył się, że udało mu się uratować tamtego wojownika, jednak to nie zmieniało faktu, że zabił człowieka! Pierwszy raz pozbawił kogoś życia.
Wzdrygnął się i podniósł wzrok. Wreszcie dojrzał w oddali pierwsze zabudowania. Już niedaleko. Zmusił konia do większego wysiłku i po kilku minutach był już między dobrze mu znanymi domami. Nikogo nie spotkał, ale nie było to dziwne. Kto o zdrowych zmysłach wychodziłby z domu w taką ulewę?
Przejechał przez całą wioskę, aż na jej koniec, ponieważ tam znajdowała się jego chata. Rozsiodłał konia i zamknął w suchej przybudówce. Napoił go i nasypał owsa. Z kwaśną miną wyszedł na zewnątrz, gdzie nie przestawał padać rzęsisty deszcz. Szybko przebrnął przez błoto i wpadł do chaty. Zrzucił brudne buty oraz ubranie i poczłapał do łóżka. Zanim zdążył się obejrzeć spał jak zabity.
Obudził się dopiero następnego dnia. Ktoś trząsł nim i powtarzał w kółko jego imię. Otworzył powoli jedno oko i zobaczył nad sobą zatroskaną minę dziewczyny z sąsiedniego domu imieniem Roseen.
- Jozy! Jozy! – powtarzała potrząsając jego ręką.
- C-co? – wymamrotał chłopak odwracając się na drugi bok.
- Jakiś mężczyzna cię szuka. Mówi, że musi załatwić pewną sprawę. Nie wiem, o co chodzi.
Jozell natychmiast się ożywił.
- Jak wygląda?
- Wielki, łysy – odparła dziewczyna. – Dziwnych masz znajomych. – Chłopak wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. Roseen, widząc, że jest nagi odwróciła wzrok. Dopiero wtedy zorientował się, że nie ma na sobie ubrania. Czym prędzej pobiegł założyć spodnie i koszulę, po czym wrócił do niej.
- Gdzie on jest? – spytał chłopak nerwowo. – Gdzie?
- Czeka przy domu kowala, a co?
Jozy chwycił łuk i kołczan. Poszedł do kuchni i wyjrzał przez okno. Tak, jak się spodziewał łysy mężczyzna stał przed jego drzwiami. U jego pasa zwisał wielki miecz, a w ręce trzymał sztylet.
- Nieźle się wyposażył – mruknął chłopak.
- Jozy – usłyszał za sobą i odwrócił się. – Co to za facet? Znasz go.
Nawet za dobrze, pomyślał chłopak.
- Długa historia. Chodzi o to, że zabiłem jego kolegę. – Widząc przerażenie malujące się na twarzy dziewczyny uniósł uspokajająco rękę i mówił dalej: - To zbóje. Napadli na lorda Goldenhill i chcieli zabić jakiegoś rycerza. Musiałem coś zrobić, prawda?
Rozległo się pukanie do drzwi. Choć właściwie „pukanie” to mało powiedziane. Jozy dziwił się, że wejście się jeszcze nie rozpadło. Łysy mężczyzna musiał włożyć w kołatanie mnóstwo siły.
- Nie mamy czasu – syknął chłopak i złapał dziewczynę za rękę. – Chodź.
Poprowadził ją na tyły domu. Przy okazji wyjrzał przez okno i przekonał się, że wielkolud nie jest sam. Przy każdym oknie czaiła się jedna postać w kapturze. W sumie sześciu mężczyzn Jedyny plus, jaki Jozy dostrzegł w tej sytuacji, był taki, że pozostali przeciwnicy nie byli tak wielcy, jak łysy przy drzwiach.
Kiedy znaleźli się już na tyłach chaty, gdzie nie było okien. Chłopak wyjął dwie deski ze ściany, przecisnął się przez powstały otwór i dał znak Roseen, żeby postąpiła tak samo. Znaleźli się w niewielkiej przybudówce, gdzie niespokojnie grzywą potrząsał gniady koń.
- Spokojnie Raegan. – Jozy poklepał zwierzę po szyi. – Gotowy?
Chciał pomóc dziewczynie wskoczyć na rumaka, jednak ona odrzuciła odepchnęła jego rękę i sama wdrapała się na grzbiet. Kiedy obydwoje już siedzieli – Jozy z przodu, Roseen za nim – chłopak kopnął nogą w drzwiczki, które otworzyły się na oścież i Raegan wystrzelił z przybudówki. Za sobą usłyszał jeszcze huk, który świadczył zapewne o wyważonych drzwiach.
- Gdzie jedziemy? – Roseen starała się przekrzyczeć tętent kopyt. Jozy nie odpowiedział, bo sam do końca nie wiedział, gdzie mogą się udać. Postanowił, że najpierw ucieknie łysemu mężczyźnie, a potem pomyśli, co dalej.
Ku swojemu ubolewaniu usłyszał za sobą pościg. Odwrócił się i dostrzegł czterech mężczyzn, którzy zbliżali się z zawrotną prędkością. Chłopak zaklął i zmusił konia do jeszcze większego wysiłku. Przed nim, w oddali, widać było ciemną linię Blackhell. Wpadł mu do głowy pewien pomysł.
Skierował się prosto w ciemny las. Drzewa były jeszcze co prawda daleko, ale chłopak liczył, że zbóje widząc, co zamierza wycofają się. Wiedział, że wiele osób obawia się lasu. Historie o żyjących tam duchach drzew, chochlikach czy krasnoludach żywiących się ludzkim mięsem potrafią odstraszyć nawet najśmielszego człowieka. Nawet jeśli Blackhell nie zniechęciłby przeciwników chłopak miał nadzieję, że zgubi ich w gęstwinie gałęzi i krzaków. On nie raz zapuszczał się w tamte okolice, więc skraj lasu znał dość dobrze.
- Blackhell – mruknęła dziewczyna, kiedy Raegan skoczył między drzewa. – Nawiedzony las pełen potwornych istot i… - Jozy nie usłyszał nic więcej, ponieważ gruba gałąź uderzyła go w pierś, prawie pozbawiając tchu. Utrzymał się jednak w siodle i jechali dalej. Roseen cały czas powtarzała coś za jego plecami, jednak ignorował ją. Znał dobrze wszystkie historie o lesie, jednak w żadną z nich nie wierzył. Były to zwykłe opowieści, którymi straszy się nieposłuszne dzieci.
Wokół panował półmrok. Promienie słońca próbowały przedrzeć się przez gęste korony drzew z większym lub mniejszym skutkiem. Suche liście szeleściły pod kopytami wierzchowca, a gałęzie nieubłaganie smagały jeźdźców po twarzach. Właściwie, to tylko jednego jeźdźca. Tego, który siedział z przodu.
Chłopak wypluł porcje liści i igieł, które wpakowała mu do ust minięta przed chwilą gałąź i w tej samej chwili zaklął. Czuł, że spada, a w następnym momencie jego przeczucie sprawdziło się, kiedy grzmotnął głową w kamień. Ból sparaliżował go na chwilę, jednak otrząsnął się z otępienia i podczołgał się do leżącej obok dziewczyny.
- Rose – szepnął. – Nic ci nie jest?
- Nie – odparła. – Co się stało?
- To nie istotne. Prawdopodobnie koń się potknął o jakiś głaz. Jeźdźcy zaraz tu będą.
Rzeczywiście odgłosy pogoni były coraz wyraźniejsze. Jozy rozejrzał się nerwowo za jakąś kryjówką. Jego uwagę przyciągnęła nora, której otwór po części ukryty był w krzakach. Dał znak Roseen, żeby udała się za nim. Przeczołgali się do nory i ostrożnie zajrzeli do środka. Ujrzeli jedynie ciemność.
- Panie przodem – powiedział szeptem chłopak. Rose spiorunowała go wzrokiem, ale wsunęła się do nory. Jozy zaraz za nią.
Nora była na tyle szeroka, że mogli leżeć obok siebie. Chłopak wzdrygnął się na myśl, jakie stworzenie mogło tu mieszkać, albo nadal mieszka.
- Śmierdzi – mruknęła dziewczyna. Jozy niewyraźnie widział jej twarz. Reszta postaci tonęła w ciemności. Przystawił palec do ust, nakazując ciszę, jednak nie był pewien, czy Roseen to dostrzegła.
Wyjrzał ostrożnie i w tej samej chwili dostrzegł końskie kopyto, oddalone o dwa łokcie od jego twarzy. Cofnął się pospiesznie, ale na tyle, żeby mógł obserwować niewielką część lasu. Dziewczyna widocznie też zauważyła lub usłyszała jeźdźców, ponieważ nic nie mówiła i cofnęła się w głąb nory.
- Gdzie te bachory? – zagrzmiał ochrypłym głosem jakiś mężczyzna. Mówił dziwnym akcentem, którego Jozy nie mógł rozpoznać. Chłopak wychylił się jeszcze bardziej, żeby zobaczyć twarz człowieka, jednak była zakryta kapturem. Mógł jedynie stwierdzić, że mężczyzna miał ciemniejszą skórę, niż Vidyahczycy.
- Jestem pewien, że gdzieś tu się zatrzymali. – Głos był bardzo niski. Jozy dałby głowę, że należał do wielkiego łysego mężczyzny, ale nie wychylił się tym razem, w obawie, że ich kryjówka zostałaby odkryta.
Pierwszy z mężczyzn wyrzucił z siebie słowo w obcym języku.
- Ty nie powinieneś być niczego powiem! – krzyknął. – Jesteś tak głupi, jak ten pień za tobą!
- Który?
Jozy musiał przyznać, że mężczyzna o tubalnym głosie nie grzeszy inteligencją.
- Nie ma tu ich konia – stwierdził człowiek o dziwnym akcencie. – Pewnie pojechali dalej, a ty tego nie zauważyłeś.
Rozmawiający oddalili się i Jozy nie mógł już rozróżnić słów. Wycofał się więc głębiej do nory i najciszej jak potrafił szepnął do Roseen:
- Chyba sobie idą.
- Brawo. Słyszałam przecież.
Nie odpowiedział. Zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Właściwie, to nie dowiedział się niczego, co mógłby wykorzystać przeciwko nim. Możliwe, że specjalnie nie mówili nic ważnego w obawie, że gdzieś kryją się ścigane dzieciaki. Mądrze z ich strony, przyznał w myślach.
Leżeli w milczeniu i nasłuchiwali. W lesie panowała cisza, nie licząc skrzeczenia wrony, która przysiadła na gałęzi wysokiej sosny tuż nad ich kryjówką. Jozy zastanawiał się, czy mężczyźni już odjechali. Nie było słychać przecież tętentu kopyt.
Po kilkunastu minutach leżenia w ciszy Jozy uznał, że powinni sprawdzić, czy nieprzyjaciele odjechali. Wypełzł z nory i rozejrzał się dookoła. Nikogo nie było w zasięgu jego wzroku. Dał znak Rose, że, jak na razie, nic im nie grozi. Przykucnął i podał jej rękę. Chwyciła ją, ale w tym samym momencie krzyknęła przeraźliwie.
- Jozy! – Jej paniczny ton głosu przestraszył chłopaka, który złapał jej dłoń w obie ręce, ponieważ zaczęła mu się wymykać. Coś, lub ktoś ciągnął dziewczynę w głąb nory. – Pomóż mi! – Zaparł się nogami, ale ktoś, kto ciągnął drugiej strony był wyraźnie silniejszy. Ręce zaczęły mu się pocić, co nie ułatwiało zadania. Dłoń dziewczyny powoli, ale stopniowo wyślizgiwała się z jego uchwytu. Jeszcze chwila i…
- Jozy! – Niewidoczny przeciwnik wygrał i pociągnął Roseen do środka. Chłopak nie myśląc długo wskoczył za nią, ale dziewczyny już nie było. Nora tonęła w ciemności. Wołanie dziewczyny odbijało się echem od zimnych ścian, po czym ustało.
Jozell wyczołgał się z nory i w akcie frustracji kopnął pień najbliższego drzewa. Siedząca na gałęzi wrona poderwała się do lotu skrzecząc głośno.
- Zamknij się! – rzucił do niej wściekle chłopak.
Usiadła na ziemi i oparł się o drzewo. Co to było?, zastanawiał się. Pewnie jakieś zwierze. Wilk? Jakiś duży lis? Ne miał pojęcia.
- Głupi, głupi, głupi! – krzyknął i dopiero po chwili zorientował się, że idiotycznie postąpił, ponieważ nieopodal mogli kręcić się jego nieprzyjaciele. – Głupi – powtórzył już ciszej.
Wyrzucał sobie, że to właśnie przez niego Roseen została porwana. Gdyby nie zabrał jej do Blackhell i do tej nory… to może.
- To złapaliby nas ci zbóje – odpowiedział sobie. Zmierzwił ręką czarne włosy i rozejrzał się w poszukiwaniu Raegana. Konia nigdzie nie było. Mądre zwierze, pomyślał. Gdyby nie uciekł zbiry dalej szukaliby nas w tej okolicy.
Siedział jeszcze przez chwilę po czym wstał i poprawił łuk oraz kołczan na ramieniu. Na jego twarzy malowała się determinacja, a wszystkie mięśnie były napięte, w pełnej gotowości. Nie wiedział, co porwało Roseen, ale miał zamiar ją uratować. Ruszył zdecydowanym krokiem w stronę czarnego otworu w ziemi i wczołgał się do środka. Ciemność natychmiast go pochłonęła. Zaczął pełznąć w głąb nory odpychając się nogami i rękami od grudek twardej ziemi. Ku jego zdziwieniu im głębiej schodził, tym robiło się jaśniej. Zaobserwował, że sklepienie nad nim zaczyna się stopniowo podnosić, a ściany oddalają się od siebie. Po pokonaniu kilkunastu metrów mógł stanąć pochylony. Nie było to wygodne, ale w ten sposób przemieszczał się szybciej.
Nora zmieniła się w korytarz, który podtrzymywały drewniane bale. Mimo to chłopak cały czas nie mógł się wyprostować. Sklepienie miało półtorej łokcia wysokości. Do ścian w regularnych odstępach przyczepione były pochodnie.
- Ciekawe – mruknął chłopak, kiedy na ścianach dostrzegł wyryte dość mało wyszukane słowa. Ktoś (lub coś) dość nieoryginalnie obraził jakąś Faenę. W dalszej części korytarza na ścianach znajdowały się malowidła, które zdecydowanie bardziej podobały się chłopakowi.
Nagle Jozy napotkał na rozwidlenie korytarza. Jedna odnoga prowadziła prawie, że prosto. Natomiast druga wyraźnie skręcała w lewo, czyli, jak mu się zdawało, na północ. Przystanął i zastanowił się, którą drogą pójść. Po wyliczance zapamiętanej z czasów wczesnego dzieciństwa wybrał korytarz, który prowadził w lewo.
Idąc cały czas czuł, że schodzi coraz niżej, jednak nie przejmował się tym. Chciał odnaleźć Roseen. W końcu to przez niego została porwana. Uderzył się otwartą ręką w czoło i kolejny raz podczas pod czas wędrówki poprawił łuk na ramieniu. Miał dziwne przeczucie, że będzie go niedługo potrzebował.
Korytarz wił się niczym węże obcokrajowców z Wysp Liliowych, które Jozy nie raz widział na targu w Czerwonej Przystani. Był pełen nierówności. W pewnym momencie chłopak dostrzegł przed sobą cień wystający zza zakrętu. Serce zabiło mu mocniej. Momentalnie nałożył strzałę na cięciwę i czekał, aż przeciwnik się mu pokarze. Sekundy mijały, a cień ani drgnął. Jozy stracił cierpliwość i ruszył szybko na spotkanie z rywalem. To co ujrzał za zakrętem doprowadziło go do nerwowego chichotu.
- To tylko kamień – uspokoił sam siebie patrząc na wielki głaz. Na potwierdzenie swoich słów kopnął lekko głaz.
Ruszył dalej, jednak nie zdejmując strzały z cięciwy łuku. Nie zaszedł daleko, kiedy natrafił na następne rozwidlenie. Tym razem wybrał korytarz, który biegł na północny-wschód. Chociaż sam już nie był pewien. Pod ziemią łatwo stracić rachubę, pomyślał.
Natrafił na jeszcze kilka podobnych rozgałęzień. Niektóre miały po cztery odnogi, inne trzy, ale większość dwie. Po trzecim rozwidleniu Jozy stracił rachubę i wiedział już, że się zgubił. Nie było mowy, żeby trafił z powrotem na górę. Jeśli nawet uda mu się wydostać z podziemi pojawi się w zupełnie nieznanym mu miejscu lasu. W akcie bezradności i frustracji uderzył pięścią w ścianę. Pech chciał, że zamieszczono tam niedawno nowe malowidło, to też substancja, którą malowano nie zdążyła jeszcze zaschnąć. Chłopak zaklął pod nosem i wytarł dłoń o spodnie.
We pewnym momencie zauważył, że robi się coraz ciemniej. W korytarzu zaczynał panować półmrok, który stopniowo zmieniał się w ciemność. Serce zabiło mu mocniej, ponieważ uświadomił sobie, co to oznacza. Dotarł do wyjścia z podziemnych korytarzy. Przyśpieszył, co nie było dobrym pomysłem, ponieważ w mroku nie zauważył, że sufit zaczął się obniżać i grzmotnął głową o twarde sklepienie.
- Cholerna nora – mruknął.

__________________________________

Komentarze mile widziane. Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Yap98
kurwy



Dołączył: 24 Sty 2012
Posty: 382
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zakopane

PostWysłany: Śro 13:36, 02 Maj 2012 
Temat postu:

Aaaaa! Aż przeciwnik mu się pokarze? Thomas, no. Aż mnie wystraszyłeś tym ortografem Razz
Dobra, przymykam na niego oko stwierdzając, że to najlepszy rozdział jak do tej pory. Kij, że krótki. Ważne, że fabuła jest nieziemska <3 .
Polubiłam Jozy'ego. Sympatyczny chłopak ^^
Powiem Ci, że to opowiadanie jest absolutnie w moim typie. Takie klasyczne fantasy. Magia, niesamowite zwroty akcji. Coś co kocham całym sercem.
Fajny pomysł z tymi tunelami ^^ . No i oczywiście z porwaniem Roseen.
I wiesz co? Masz teraz pisać kolejny rozdział, bo jak nie... Wink
Czekam ze zniecierpliwieniem!
Twoja Yap :3


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Thomas
kurwy



Dołączył: 14 Sty 2012
Posty: 732
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Wto 19:39, 08 Maj 2012 
Temat postu:

Benjamin

Słońce przedzierało się przez zasłony w sypialni królewskiej pary i niemiłosiernie świeciło w oczy ciemnowłosemu mężczyźnie. Nieszczęśnik wreszcie uległ torturom i podniósł się leniwie z łoża. Przeczesał palcami włosy i zawołał służącego z sąsiedniego pomieszczenia. Rozkazał mu przygotować wannę z wodą, ponieważ miał ochotę się odświeżyć przed kolejnym pracowitym dniem.
Po kąpieli nałożył zwiewną, zielonkawą tunikę, a na nią skórzany kaftan. Wyszedł komnaty i udał się do sali tronowej. Idąc korytarzem przygotował się na przyjęcie pojękiwań Ronalda. Pewnie Dowódca Gwardii chce więcej ludzi, a Cayd jakichś ziół lub innych składników maści i lekarstw.
Westchnął i otworzył drzwi sali. Promienie słoneczne wdzierały się przez okna i padały na Diamentowy Tron, który mienił się w ich świetle. W komnacie nie było nikogo. Cisza, która tam panowała była niemal piękna. Niemal, bo nie trwała długo.
- Wasza Miłość! – rozległ się za plecami króla krzyk Ronalda. – Wasza Miłość!
Benjamin przewrócił oczyma i odwrócił się do zarządcy.
- Słucham cię, Ronaldzie. Widzę, że masz do mnie jakąś nie cierpiącą zwłoki sprawę.
- Tak jest! – Zarządca przebierał nerwowo palcami. – Wreszcie cię, panie, znalazłem.
- Chwała ci za to, ale o co chodzi?
Starszy z mężczyzn odchrząknął.
- Dowódca Gwardii… - Przerwał, bo król uniósł do góry rękę, nakazując ciszę.
- Rozumiem, że potrzebuje nowych ludzi, czy tak?
Zarządca pokręcił szybko głową. Benjamin zrobił zaskoczoną minę. Zazwyczaj Dowódca skarżył się na małą ilość ludzi. O co mogło więc teraz chodzić?
- Nie, Wasza Miłość. Chodzi o morderstwa, które miały niedawno miejsce w okolicach targu. Zginęło trzech gwardzistów i jeden kupiec.
Król zmarszczył brwi i zaczął przechadzać się nerwowo po komnacie.
- Wiadomo, kto jest mordercą?
- Nie, Wasza Miłość. Sprawca pozostaje nieuchwytny.
- W jaki sposób zostali zamordowani?
Zarządca podrapał się po głowie i wyciągnął kartkę papieru.
- Kupiec został zastrzelony. Prawdopodobnie z kuszy, a strzała była zatruta. – Przerwał na chwilę. – Gwardziści zostali znalezieni na ziemi z poderżniętymi gardłami. Obydwaj zostali obrabowani z wszelkich kosztowności.
- I nikt nie widział mordercy?
- Nikt, Wasza Miłość. Przesłuchaliśmy świadków. Kilku rozmawiało z kupcem podczas morderstwa. Mówią, że nie widzieli, skąd nadleciała strzała. Nagle pojawiła się w klatce piersiowej mężczyzny, który osunął się na ziemię. Ta strzała to jedyny ślad po sprawcy.
Król pogładził brodę w zamyśleniu.
- Rozumiem, że zabezpieczyliście tę strzałę? – spytał.
- Naturalnie.
- Chciałbym ją zobaczyć – oznajmił i ruszył szybkim krokiem w stronę wyjścia z sali. Ronald czym prędzej podreptał za władcą. Wyszli na korytarz i udali się do małej komnaty znajdującej się dwa piętra wyżej.
Ronald zrównał się krokiem z królem. Wchodząc krętymi schodami minęli dwie służące, które niosły wielkie, wiklinowe kosze z brudnymi ubraniami. Skinęły królowi głową i ruszyły dalej.
- Przy drzwiach ustawiłem trzech strażników – odezwał się do króla zarządca. – W razie, jakby ktoś chciał wykraść strzałę. Nikt się nie prze… - Zamilkł, ponieważ doszli do drzwi komnaty, o które opierało się nieprzytomne ciało strażnika. Obok niego leżał jego towarzysz. Trzeciego mężczyzny nigdzie nie było.
Król patrzył w milczeniu na martwych ludzi. Na jego twarzy malował się smutek i strach.
- Jakim cudem nikt nie dostrzegł trupa? – jęknął Ronald.
- Wejście do komnaty znajduje się na końcu korytarza i do tego za zakrętem – odparł król. – Nic dziwnego, że nikt nie zobaczył tych nieszczęśników. Bardziej zastanawia mnie, jak morderca dostał się do zamku. W jaki sposób przedarł się niezauważony? To graniczy z niemożliwością.
- Widocznie dla tego mordercy nie stanowi to problemu. – Zarządca zagryzł wargę i zaczął kręcić palcem poły szaty, jak to miał w zwyczaju.
- Ronald – odezwał się król. – Poślij po Dowódcę Gwardii. Niech stawi się u mnie w komnacie. – Przerwała na chwilę. – Mitch też niech przyjdzie. To znaczy… Poślij też po Królewskiego Namiestnika.
- Jak sobie życzysz, Wasza Miłość. – Ronald skłonił się z gracją i podreptał schodami na dół. Król został sam. Zastanawiał się, czy morderca kryje się gdzieś w cieniu, gotów zaatakować. Odrzucił od siebie tę myśl i wyciągnął miecz. Przesunął ciało strażnika i otworzył drzwi komnaty. Zaskrzypiały złowieszczo, kiedy wchodził. W środku panował półmrok. Ben dopiero teraz zwrócił uwagę, że ta sala pozbawiona jest okien. Jedyna światło dawała świeca na ścianie. Nie była też wielka. Wystarczyłoby, żeby zrobił dwa kroki i znalazłby się na drugim jej końcu. Właściwie nie była to sala, lecz malutki schowek.
Na stoliku, w rogu miał nadzieję zobaczyć strzałę, jednak nie było jej tam. Tego się spodziewał, ale zawsze warto sprawdzić.
Zmarszczył brwi i wyszedł z komnaty. Nie chowając miecza rozejrzał się po korytarzu. Miał wrażenie, że musi być ciągle czujny. Brak skupienia i kryjący się gdzieś zabójca wyskoczy z ukrycia i…
- Jesteś głupi, Ben – skarcił się głośno.
Jednak przyspieszył kroku i po chwili był już przed drzwiami swojej komnaty. Wszedł i zamknął je na klucz. Pierwszy raz od bardzo dawna. Co się ze mną dzieje?, zastanawiał się, siedząc na drewnianym taborecie. Przez tego mordercę zaczynam wariować.
Po kilku minutach rozległo się pukanie do drzwi.
- Wejść – krzyknął król. Wrota otwarły się i stanął w nich Mitch. Jego skóra lśniła od potu, co mogło świadczyć o przerwanych ćwiczeniach szermierczych. Uśmiechnął się krzywo do przyjaciela i wszedł do komnaty. Benjamin wskazał mu krzesło, na którym gość z wdzięcznością usiadł.
- Zabójstwa, tak? – powiedział Namiestnik, jakby do siebie. – Niedopuszczalne jest, żeby człowiek, który ma już na sumieniu – z tego, co my wiemy – sześć ludzkich istnień. A może i więcej. Trzeba coś z tym zrobić.
- Jakbym sam tego nie wiedział – mruknął Ben. W następnej chwili rozległo się pukanie. Król powtórzył komendę „wejść”, a w drzwiach stanęła potężna postać Dowódcy Gwardii. Mężczyzna był starszy od władcy. Miał nieco ponad czterdzieści lat. Jego surowe oblicze okalały bujne, brązowe wąsy. U jego pasa zwisał miecz. Benjamin podziwiał jego idealną sylwetkę. Nie jeden były Dowódca Gwardii, korzystając ze swojej wysokiej pozycji, kosztował w przeróżnych smakołykach, czego efektem był zazwyczaj zwisający u pasa brzuch, nie miecz. Na jego piersi kołysała się brązowa, okrągła odznaka, na której widniały dwie skrzyżowane włócznie – herb Gwardii.
- Witaj, Rigardzie. – Król wskazał krzesło. – Siadaj.
Dowódca Gwardii skinął głową z wdzięcznością i zajął wyznaczone miejsce. Krzesło zaskrzypiało, kiedy potężny mężczyzna na nim usiadł. Następnie spojrzał po zebranych i zmarszczył brwi.
- Wasza Miłość, nie mam pojęcia, jak to się stało. To byli jedni z moich najlepszych ludzi. – Pokręcił głową. – Niech diabli wezmą tego mordercę!
- Wiem, że to nie twoja wina – odparł Ben. – Zabójca przechytrzył nas wszystkich. Począwszy od służących, przez strażników, aż po mnie. Nikt nie spodziewał się, że jest na tyle… - Król przez chwilę szukał odpowiedniego słowa – … zuchwały, żeby wedrzeć się do zamku i zabić naszych ludzi.
Mitchell odchrząknął.
- Myślę, że powinniśmy zwiększyć ilość zbrojnych w zamku – powiedział. – I powinni chodzić parami. To daje mniejsze ryzyko, że zostaną zaatakowani.
- Potrzebujemy więcej ludzi – dodał Rigard. – I tak mam już ich mało. Teraz wypadło mi jeszcze dwóch.
- Może powinniśmy zrobić nabór? – zaproponował król. – Ogłosić, że potrzebujmy ludzi do Gwardii…
Oczy Rigarda ożywiły się, jednak po chwili mężczyzna zmarszczył brwi.
- Tylko, że wtedy mógłby zgłosić się właśnie zabójca. Skąd mielibyśmy pewność, że do Gwardii zaciągają się tylko ludzie prawi, a nie morderca lub jego wspólnicy. – Mitch przytaknął, a Benjamin nie mógł się z nimi nie zgodzić.
- Myślę, że można by było posłać po wsparcie do Goldenhill albo Czerwonej Przystani. – Namiestnik podrapał się po głowie. – Nie jest to daleko, a myślę, że tamtejsi lordowie mogliby użyczyć nam kilkudziesięciu ludzi.
- Nie głupi pomysł – przyznał król, a Dowódca Gwardii przytaknął. Benjamin cenił Rigarda. Uważał go za dobrego, pracowitego i szlachetnego człowieka. Znał go od dziesięciu lar, kiedy ten objął swoje obecne stanowisko. Było to jeszcze za panowania Gladona Nesworthona – ojca Bena. Przejmując tron zatrzymał Rigarda, jak Dowódcę Gwardii i ufał mu prawie, że bezgranicznie. „Nikomu nie można ufać bezgranicznie” – tak powtarzał jego ojciec i on sam tak uważał. Jednak była osoba, której właśnie ufałby w ten sposób. Mitch. Przyjaciel i Królewski Namiestnik. Znali się od wielu lat i Benjamin zawsze mógł na nim polegać.
Z rozmyślań wyrwało go znaczące odchrząknięcie Mitcha.
- A, tak – powiedział z roztargnieniem władca. – Powiem o tym Ronaldowi.
- Świetnie. Mamy coś jeszcze do omówienia?
Benjamin chciał wspomnieć o listach gończych, jednak przypomniał sobie, że nikt nie ma pojęcia, jak owy zabójca wygląda. Nie wiadomo czy jest Vidyahczykiem czy też przedstawicielem jakiejś pomniejszej nacji, na przykład mieszkańców Wysp Liliowych.
- Jak myślicie – odezwał się Rigard – zabójca jest Vidyahczykiem? – spytał, jakby czytał w myślach króla.
- Uważam, że jest albo naszym rodakiem albo Anoverczykiem – odezwał się Mitchell. – Może być Vidyahczykiem, który szuka rozrywki lub osobą, która została wynajęta przez króla Anoveru.
- Wątpię. – Benjamin pokręcił głową. – Przecież zawarliśmy pakt z Anoverem, który miał obowiązywać przez dziesięć lat. Minęły na razie dwa. Nie sądzę, żeby król Sterius chciał wojny, póki naszym krajom się układa.
Anoveru był krajem, który od Vidyah dzieliło tylko morze. Pakt pokoju został zawarty jeszcze za panowania Gladona Nesworthona. Oba kraje sporo zyskiwały na wyprawach kupieckich i wymianie towarów, dlatego Benjamin wątpił, aby król sąsiedniego państwa chciał wojny.
- W każdym razie. – Postukał palcem w oparcie fotela. – Powiem Ronaldowi, żeby posłał po wsparcie do Goldenhill i do Czerwonej Przystani.
- Dobrze. Też nie sądzę, żeby zabójcą był Anoverczyk – powiedział Mitchell. – Chyba, że działający na własną rękę. To byłoby możliwe.
Benjamin zmarszczył brwi. Miał nadzieję, że wyeliminowali jedną nację podejrzanych. Jednak Mitch zwrócił uwagę na istotną kwestię. Król zapewne nie wysłałby swojego człowieka, żeby mordował Vidyahczyków, ale ktoś z Anoveru mógł pofatygować się przez morze i siać popłoch. Tak dla zabawy. Mógł to być też Anoverczyk, który mieszkał od dawna w królestwie Vidyah.
Król westchnął.
- Myślę, że już wszystko omówiliśmy. – Wstał i zwrócił się do Rigarda. – Rozumiem, że zajmiesz się zwiększeniem liczby strażników na korytarzach? – Kiedy mężczyzna skiną głową król skiną głową obydwu towarzyszom i opuścił komnatę. Miał dość słuchania o morderstwach i ich konsekwencjach.
Przyspieszył kroku i udał się w stronę wyjścia na dziedziniec. Miał nadzieję ujrzeć tam Ryana – całego i zdrowego. Sprawdził, czy miecz gładko wychodzi z pochwy. Zwariuję przez tego zabójcę, pomyślał. Czuję się, jakbym był na terytorium wroga. A to przecież on na nim jest.
Otworzył proste, mosiężne drzwi, pozbawione ozdób i wyszedł na dziedziniec. Ryan jak zwykle okładał drewnianym mieczem ser Detricka. Jego ciemne włosy opadały na oczy. Były mokre od potu, ale oczy miał skupione na klatce piersiowej przeciwnika. Jego stopy odrywały się co jakiś czas od ziemi, aby następnie opaść na ubitą ziemię.
- Tak! – Chłopak wydał z siebie okrzyk triumfu, kiedy jego broń uderzyła w skórzany kaftan starego rycerza. – Wreszcie mi się udało! – W następnej chwili dostrzegł ojca i podbiegł do niego z uśmiechem na twarzy. – Widziałeś, jak go pokonałem, ojcze? – spytał z podekscytowaniem.
- Widziałem. – Benjamin zmierzwił ręką spocone włosy chłopca. – Ale na dzisiaj już dość. Tu nie jest bezpiecznie.
Mina księcia świadczyła, że chłopak nie ma pojęcia, o co chodzi.
- Niebezpiecznie? – powtórzył.
- Tak. Powinieneś iść do swojej komnaty. Później ci wyjaśnię.
Wyjął miecz z dłoni syna i włożył go do wielkiego kosza, specjalnie do tego przeznaczonego. Ser Detrick zrobił podobnie i udali się w stronę drzwi, przez które niedawno przeszedł król. Kiedy wchodzili schodami, Ben zwrócił się do siwego rycerza.
- Ser Detricku, zaprowadziłbyś Ryana do jego komnaty? Ja pójdę na górę, po Lenę. Tylko dopilnuj, aby trzech strażników strzegło drzwi mojego syna.
- Tak jest, Wasza Królewska Mość. – Mężczyzna ukłonił się i poszedł z chłopcem w stronę jego komnaty. Benjamin natomiast udał się schodami na górę. Stanął przed drzwiami małej komnaty, w której często przesiadywała Lena. Jej opiekunka – niespełna siedemdziesięcioletnia Kyla – nazywała to pomieszczenie „igłą”, ponieważ było dość wąskie i najczęstszym zajęciem, któremu się tam oddawano było tkanie. Miał już popchnąć drzwi, kiedy jego uwagę przyciągnęły otwarte drzwi komnaty na końcu korytarza. Sączyło się stamtąd słabe światło. Król niesiony ciekawością ruszył w tamtą stronę. Będąc już prawie przy otwartych drzwiach wyciągnął miecz z pochwy. Zajrzał do środka, jednak nikogo nie dostrzegł.
Wodząc mieczem w powietrzu wszedł do komnaty. W tym samym momencie światło zgasło. Odwrócił się nerwowo i dostrzegł przygarbioną, łysą postać siedzącą na krześle w rogu pokoju. Wpatrywała się intensywnie w czarny knot stojącej na podłodze świecy.
Król odetchnął z ulgą i chował miecz z powrotem do pochwy.
- Morvenie! – Uśmiechnął się do starca. – Aleś mnie nastraszył!
Mężczyzna odwrócił się do Benjamina, jakby dopiero teraz go dostrzegł. Jego bezzębne usta zamykały się powoli i otwierały. Roztrzęsione ręce wskazywały na świeczkę. Białe, niewidome oczy wpatrywały się uparcie w knot.
- Zły znak! – powiedział szybko starzec, a zmarszczki na jego czole się pogłębiły. – Zły znak.
- Dlaczego? – spytał król.
- Świeczka zgasła. Zły znak.
Benjamin zastanawiał się przez chwilę, skąd ten niewidomy człowiek wie, że knot się wypalił, ale po chwili pomyślał, że prawdopodobnie nie czuje już ciepła w pobliżu nóg.
- Morvenie – przemówił spokojnie. – To tylko świeczka. Zaraz ktoś przyniesie ci drugą. – Mówił spokojnie, jakby tłumaczył coś małemu dziecku. Ludzie mówili, że Morven jest niezrównoważony. Większość uważała go za wariata, który kryje się po kątach zamku.
- Tylko świeczka?! – wykrzyknął starzec i potrząsnął kilko razy głową. – To nie zwykła świeczka! – Ręce coraz bardziej mu się trzęsły. – Ten płomień chronił królestwo przed złem. Odkąd pamiętam płoną jasno i mocno. Jednak ostatnio… przygasał, aż wreszcie zgasł całkowicie! Vidyah nie jest już bezpieczne… Nie jest bezpieczne. Nie jest… - Głowa opadła mu na klatkę piersiową i Benowi przez chwilę zdawało się, że mężczyzna zasnął, jednak po chwili starzec podniósł głowę.
Władca wzruszył ramionami i wyszedł z komnaty. Wreszcie zrozumiał, czemu ludzie nazywali starego Morvena wariatem. Mówił od rzeczy. Płomień, ochrona. To brednie. Zachowuje się, jakby był obłąkany, pomyślał król i otworzył drzwi „igły”. Spodziewał się ujrzeć dwie osoby, jednak zobaczył jedynie Kylę. Kobieta wyszywała coś na białym skrawku materiału.
- Gdzie Lena? – spytał.
- Obraziła się i wybiegła z komnaty, Wasza Miłość – odparła stara kobieta, po czym wróciła do pracy.
Benjamin zdawał sobie sprawę, że pobladł.
- Jak to? Gdzie poszła?
Kobieta wzruszyła ramionami.
- Nie mam pojęcia, Wasza Miłość.
Jednak Bena nie było już w pokoju. Biegł korytarzem w poszukiwaniu Rigarda. Natrafił jednak na Ronalda, który bezskutecznie próbował pozbierać stos papierów z posadzki. Władca złapał go za ramiona i potrząsnął mocno.
- Gdzie Rigard? – wykrzyknął.
- N-nie wiem, Wasza Miłość – wydukał zarządca i wyrwał się z uścisku. – Chyba na dziedzińcu. Ale głowy nie dam. A co się stało?
- Lena zniknęła – wyjaśnił pospiesznie Benjamin. – Zbierz ludzi, niech zaczną poszukiwania.
- Tak jest! – Ronald podreptał w stronę schodów, a Ben za nim. Wyprzedził zarządcę i przeskakując po trzy schodki zbiegł na dół. Wypadł na dziedziniec i ku swej uldze ujrzał tam Rigarda. Przed nim, w szeregu, stało dwunastu gwardzistów.
- Co się stało, Wasza Królewska Mość? – spytał ogromny mężczyzna.
Król wyjaśnił mu szybko, że Lena zniknęła i wydał rozkazy.
- Wyślij połowę tych mężów do zamku, a resztę na poszukiwania mojej córki, zrozumiano?
- Oczywiście, panie. – Rigard wydał komendy i mężczyźni rozbiegli się w różne strony.
Król pokręcił głową z niedowierzaniem. Może Morven nie jest takim wariatem, za jakiego mają go ludzie, pomyślał. :okularki:


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Yap98
kurwy



Dołączył: 24 Sty 2012
Posty: 382
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zakopane

PostWysłany: Pon 17:27, 14 Maj 2012 
Temat postu:

No, Panie Tomku. Przeczytałam. Jak zwykle jestem zachwycona! Podoba mi się!
Benjamin zdaje się być spoko gościem. Sympatyczny bohater.
Ciekawa sprawa z tym mordercą. Aż mnie zżera ciekawość co dalej będzie i kto się nim okaże.
Polubiłam Morvena. Takie nietypowe postacie dodają książce uroku. A mogę już bez ściemy stwierdzić, że zakrawa mi to na książkę i to bardzo dobrą.
Twój styl w tej chwili jest genialny. Świetnie wyrobiony. Gdybym dostała książkę dorosłego człowieka i Twoje opo miałabym problem z rozróżnieniem co jest czyje... O.o
Nie mam weny na dłuższy komentarz, ale ten rozdział jak najbardziej na plus!
Pozdrawiam! Wink
Twa Yap ^^


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Thomas
kurwy



Dołączył: 14 Sty 2012
Posty: 732
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa

PostWysłany: Sob 17:32, 19 Maj 2012 
Temat postu:

Dawno nie dodawałem, bo i nie miałem czasu na pisanie. Weny też trochę brakowało, a wredni nauczyciele katowali mnie kartkówkami i sprawdzianami, tak więc dopiero przedwczoraj miałem czas na napisanie. Dzisiaj dokończyłem i voilà. :]

Z dedykacją dla Kasi. Za lekko wkurzające namawianie mnie do pisania. Wink



Theomar


Ostre drzazgi raniły mu dłonie do krwi, kiedy zjeżdżał po grotmaszcie. Igo wolał zejść po drabince, jednak również się śpieszył. Zeskoczyli na deski pokładu i pognali na mostek kapitański. Kapitan Henno stał za sterem i pogwizdywał wesoło. Lecz kiedy podeszli, chyba dostrzegł statek przed nimi. Zmarszczył brwi i podrapał się jedną ręką po głowie, drugą wciąż trzymając ster.
- Kapitanie! – wykrzyknął Igo. – Piraci!
- Spokojnie, młodzieńcze. – Kapitan zrobił groźną minę. – Na tych wodach nie ma piratów. Więc nie zanudzaj mnie jakimiś historyjkami wyssanymi z palca. Jazda do pracy!
- Ale Theo też ich widział! – krzyknął młodzieniec i spojrzał na przyjaciela. – Powiedz mu!
- Jakiemu „mu”? – zaperzył się mężczyzna. – „Kapitanowi”, jak już.
- Widziałem. Pływają pod banderą z białą gwiazdą na czarnym tle. Oni…
- … nie istnieją! – wrzasnął kapitan i uderzył chłopaka w twarz. Ten zatoczył się do tyłu, jednak utrzymał równowagę. Już zacisnął pięści, żeby oddać kapitanowi, kiedy Igo złapał go za ramię.
- Nie warto – szepnął.
Młodzieńcy oddalili się, wyzywani przez kapitana od kłamców i głupców. Theo oparł się o burtę i spojrzał na przyjaciela.
- Co robimy? – spytał. – Musimy jakoś ostrzec tych ludzi. Wszyscy możemy zginąć, jeśli nie wykorzystamy czasu, który nam został na przygotowania.
- Nie uwierzą nam. Tak, jak kapitan.
Odwrócili głowy w stronę nadpływającego statku, ponieważ nad wodą poniósł się złowieszczy świst. Płonąca strzała wbiła się w grotmaszt. Igo pobladł i rzucił spojrzenie przyjacielowi.
- Już po nas – powiedział.
Theo patrzył się smętnie, jak czerwone płomyki liżą drewno i sunął powoli w dół, trawiąc wszystko na swojej drodze. Ludzie na statku zaczęli krzyczeć i biegać w panice. Ktoś bardziej opanowany pobiegł po wiadro z wodą i wylał na maszt. Jednak nie powstrzymało to ognia, który był coraz bliżej pokładu.
- Spokój! – Głos kapitana Henno poniósł się po pokładzie. – Spokój, głupcy!
Mimo, że Theo nie lubił kapitana, to musiał przyznać, że mężczyzna potrafił zapanować nad ludźmi. Wszyscy stanęli i spojrzeli się na kapitana.
- Jeśli chcą z nami walczyć – krzyknął Henno – to tak będzie! Wyciągnijcie miecze, bracia! Pokażmy im, gdzie ich miejsce!
Szelest wydobywanej broni poniósł się po pokładzie, a w następnej chwili kolejna strzała nadleciała z nieprzyjacielskiego statku. Języki ognia zatańczyły na żaglach.
Theo jeszcze nigdy nie widział, żeby jakikolwiek statek pływał tak szybko. Wrogi statek w mgnieniu oka podpłyną do „Mściwej Wiedźmy”. Chłopak mógł dostrzec poszczególne postacie. Wszyscy mieli na sobie białe, luźne spodnie, ale koszule były już najróżniejsze. Jednak najczęściej jasne. W rękach trzymali zakrzywione miecze, jakich Theo jeszcze w swoim życiu nie widział. Skórę mieli ciemną, a włosy czarne. Czyli dokładnie tak, jak opisywał im Stary Feen.
Młodzieniec przełknął ślinę i wyciągnął miecz. Nie był wytrawnym szermierzem, ale uznał, że każda para rąk do pomocy się przyda.
Nieprzyjaciele przeskoczyli z dzikim okrzykiem na pokład „Mściwej Wiedźmy”. Ostrza błysnęły w promieniach słońca i pierwsza krew trysnęła na pokład. Ludzie padali jak muchy. Theo rzucił się w wir walki, jednak poczuł uderzenie w tył głowy i padł na mokre deski.
Mężczyzna, który nad nim stanął był ogromny, a jego twarz poznaczona była kilkoma bliznami. Ciemne oczy patrzyły się na chłopaka, który nie dostrzegł w nich ani trochę litości. Jedynie ślepą nienawiść.
Obcokrajowiec uniósł swój zakrzywiony miecz. Theo przeczołgał się do tyłu, jednak nie dość szybko. Ostrze opadło… ale obok niego, na pokład. Olbrzym, który chciał go zabić osunął się natomiast na kolana, a z jego brzucha wystawał czubek czyjegoś miecza.
- Było blisko – rzucił Igo i pomógł wstać przyjacielowi. – Dobrze, że zdążyłem.
- Dzięki – odparł Theo i rzucił się na jednego z wrogów. Ich ostrza uderzyły o siebie z metalicznym dźwiękiem. Chłopak wiedział, że jest gorszy, ale wolał umrzeć w walce, niż chowając się po kątach statku. Był pewny, że to jego ostatnie minuty życia.
Podczas walki zorientował się, że już tylko on i Igo walczą. Reszta załogi leżała w kałużach krwi na pokładzie. Inni nieprzyjaciele przyglądali się jego pojedynkowi. Docierał do niego dźwięk przesypywanych pieniędzy. Robią zakłady, pomyślał.
- Dość! – Głos był dźwięczny i na swój sposób pociągający. – Armut, zostaw chłopaka.
Mężczyzna, który do tej pory walczył z Theo odsunął się na bok. Młodzieniec dostrzegł kobietę, a właściwie dziewczynę, która weszła na pokład. Była dość wysoka, jak na kobietę. Jej czarne włosy opadały falującą kaskadą na ramiona. Miała ciemny kolor skóry, tak, jak reszta wrogiej załogi. Rysy miała łagodne i Theo mógłby pomyśleć, że była nawet ładna, gdyby nie to, że razem ze swoimi ludźmi wymordowała całą jego załogę.
- Rzuć miecz, kolego – powiedziała. – No już.
Młodzieniec rozejrzał się po pokładzie. Igo również już nie walczył. Był związany, a na szyję miał nałożone coś na kształt obroży.
Jeden z nieprzyjaciół podszedł do Theo i czekał, aż ten odda mu miecz. Chłopak niechętnie położył broń u stóp mężczyzny.
- Nóż też – powiedziała ciemnowłosa dziewczyna. – Oddaj, a nic ci się nie stanie. – Jej pobratymcy spojrzeli na nią dziwnie. Najwyraźniej nie tego się spodziewali. – Nie chcesz oddać? – spytała z udawanym zdziwieniem młoda dziewczyna. – Trudno. Aly. – Skinęła głową na mężczyznę, który stał przed Theo. Ten wyszczerzył pożółkłe zęby i wyciągnął swój zakrzywiony miecz. Jednak minął młodzieńca i ruszył w stronę Igo. Sealy za późno zorientował się w jego intencjach.
- Igo! – krzyknął, jednak jego przyjaciel wydał już tylko ostatni zduszony jęk i padł na deski pokładu z otwartym gardłem. Morderca wrócił na miejsce przed chłopakiem i po raz kolejny wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu.
- Oddaj nóż – powiedziała dziewczyna. Chłopak poczuł ogarniającą go wściekłość. Mężczyzna stojący przed nim zamordował jego przyjaciela. Tak dla przyjemności. Poczuł, jak łzy spływają mu po wyschniętych policzkach i nawet nie zorientował się, kiedy wbił nóż w klatkę piersiową mężczyzny stojącego przed nim. Ten zachwiał się i runął na plecy z łoskotem.
Dziewczyna zaśmiała się tylko i pstryknęła palcami. Natychmiast ktoś złapał Theo od tyłu i wykręcił mu ręce. Nóż wypadł mu z dłoni i został podniesiony przez jednego z nieprzyjaciół. Jakiś nie najprzyjemniej pachnący mężczyzna związał chłopakowi ręce za plecami i popchnął, tak, że ten upadł na deski pokładu. Kiedy się podniósł, miał całą twarz umazaną krwią.
- Mogę go zabić, Lynne? – spytał któryś z piratów opartych o burtę.
- Nie.
Przez tłum przeszedł pomruk zdziwienia.
- Nie zabijemy go. – Pogłaskała chłopaka po policzku. Ten splunął na nią, jednak odskoczyła w porę. – Zabieramy go. Będzie moim niewolnikiem. Jest całkiem ładny i silny. Nada się.
Theo najpierw poczuł ulgę, że nie umrze, jednak potem frustracje i ogarniającą go bezsilność. Niewolnik? Wolałby chyba śmierć.
Kiedy przeskakiwał na sąsiednia statek, który na burcie miał wypisane: „Taamuz”, obiecał sobie, że kiedyś zemści się na tych ludziach. Na razie jednak musiał się im podporządkować. Związany, bez broni nie miał wielkich szans przeciwko uzbrojonym po zęby obcokrajowcom.
Nigdy wcześniej nie widział ludzi tej nacji. Byli inni i tajemniczy. Od razu dało się wyczuć, że są niebezpieczni i bezwzględni. Ich zakrzywione miecze połyskiwały złowrogo, kiedy stąpali po pokładzie. Jeden z obcokrajowców, ten, który jako ostatni opuszczał „Mściwą Wiedźmę”, wylał na zakrwawione deski jakąś ciecz. Następnie przeskoczył na „Taamuza” i rzucił pochodnię, na płonący już i tak statek. W chwili, kiedy łuczywo dotknęło pokładu cały statek momentalnie zajął się ogniem.
- Co się gapisz? – warknął mężczyzna, który trzymał młodzieńca, po czym wypowiedział szybko kilka słów w obcym, nieznanym Theo języku. Dziewczyna imieniem Lynne skinęła głową i chłopak poczuł popchnięcie, nakazujące mu, żeby szedł.
Ruszyli przed siebie, aż do schodów, które prowadziły pod pokład. Były zbudowane z ciemnego drewna i wyglądały na nowe. Theo zszedł po nich, a na karku czuł oddech swojego strażnika. Przeszli przez wąski korytarz, do kajuty, do której prowadziły drzwi zdobione dziwacznymi wzorkami. Wnętrze było prawie pozbawione mebli. Prosty stół stał w roku, a o ścianę obok oparta była wielka, czerwona poduszka. Jej rogi ozdobione były złotymi frędzlami.
- Gdzie łóżko? – spytał mężczyznę, który wszedł do kajuty za nim, ten jednak nie odpowiedział. Chrząkną coś tylko, ale chłopak nie zrozumiał. Następnie wyszedł z pomieszczenia i zamknął je na klucz.
Theo z cichym westchnieniem rzucił się na czerwoną poduszkę. Miało być to prawdopodobnie jego posłanie. Dość dziwny rodzaj łoża, pomyślał i zaczął gapić się w sufit rozmyślając o swojej sytuacji. Był uwięziony na obcym statku, a w dodatku nie wiedział, gdzie płynie. Barbarzyńscy piraci wymordowali całą jego załogę oraz najlepszego przyjaciela – Igo. Poczuł ukłucie żalu, kiedy pomyślał o przyjacielu. Wrócił obraz zakrwawionego chłopaka leżącego na deskach pokładu. Theo zacisnął zęby i odrzucił od siebie te myśli. Nikt i nic nie cofnie tego, co się wydarzyło. Teraz on musi zaplanować jakoś ucieczkę. Choć na razie nie wchodzi ona w grę. Jest na morzu, daleko od lądu, na statku pełnym nieprzyjaciół.
Szum fal zawsze działał na niego kojąco, jednak teraz robiło mu się niedobrze. Od tego dnia ten odgłos będzie już mu się kojarzył z mordem niewinnych ludzi. Zacisnął pięści i uderzył z całej siły w poduszkę, która odpowiedziała mu głuchym dźwiękiem.
Wstał i zaczął przechadzać się po kajucie. Pomieszczenie nie było bardzo duże, ale brak mebli pozostawiał mnóstwo miejsca na chodzenie. Postanowił przemyśleć jeszcze raz swoją sytuację. Zabrali mu broń i…
Rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się na prowizoryczne uzbrojenie i jęknął cicho. Kajuta pozbawiony była mebli, z wyjątkiem stołu. Słaba broń, pomyślał z rezygnacją. Zbyt ciężka i nieporęczna. I przede wszystkim za wielka. Chyba, że…
Podbiegł do mebla i obejrzał go ze wszystkich stron. Mógłby wyłamać jego nogi, a wtedy posłużyłyby mu za coś w rodzaju pałek, których czasem używali gwardziści w Port Pearl. Broń nienajlepsza, ale jedyna, na jaką było go stać w obecnej sytuacji.
Zabrał się ochoczo do pracy. Przewrócił stół na bok i kopniakiem obluzował pierwszą z nóg. Następnie pociągnął za nią, jednak nie był w stanie jej oderwać. Skoczył na nią i deska pękła z głośnym trzaskiem. Miał nadzieję, że hałas nie zwróci uwagi strażników, o ile jacyś są na korytarzu. Podniósł odłamaną nogę i zważył ją w ręce, a następnie zamachnął się nią kilka razy w powietrzu na próbę. Miał nadzieję, że niedługo przyjdzie ktoś z jedzeniem, żeby mógł wypróbować swoją nową broń.
Przesunął poduszkę za drzwi, tak że wchodzący do środka nie mógłby go od razu zobaczyć, a on miałby czas, żeby złapać za deskę. Ułożył się wygodnie na siedzeniu i wyciągnął przed siebie nogi. Chciało mu się spać, jednak nie zamierzał zmrużyć oka. Nie w takiej sytuacji. Musiał pozostać czujny i gotowy do działania. Nie wiedział, co zamierzają z nim zrobić obcokrajowcy. Zabić? Raczej nie. Gdyby chcieli go pozbawić życia, zrobiliby to na statku. Niektórzy z pewnością chcieli, jednak ta dziewczyna… jak ona się nazywała? Nie mógł sobie przypomnieć. Ta dziewczyna zabroniła im. Wyglądała, jakby była w jego wieku. Może niewiele starsza. Nie było mowy, żeby była stara, a ludzie słuchali się jej, jakby to ona była kapitanem. Może tak właśnie było, zastanowił się. Kto wie, jakie te dzikusy mają zwyczaje. Nie ulega jednak wątpliwości, że dowodzenie z reguły nie powierza się młodym osobom.
Westchnął i przetarł jedną ręką zmęczone oczy, po czym zaczął wpatrywać się w sufit. W kajucie panowała cisza, jednak przez zamknięte drzwi do środka dostawały się okrzyki piratów. Theo nie rozróżniał słów, jednak był pewny, że rozmawiają w jakimś obcym języku.
Kim mogli być ci ludzie? Te myśl nie dawała mu spokoju. Z pewnością nie pochodzili z Wysp Liliowych ani nie byli Vidyahczykami. Co do tego nie miał wątpliwości. Jego rodacy mieli jasną karnację i z reguły ciemne włosy. Różnili się od nacji, która go porwała. A mieszkańcy Wysp Liliowych mieli skórę czarną jak smoła. Zazwyczaj byli łysi, mieli małe uszy i spłaszczone nosy. Anoverczykami oni również z pewnością nie byli. Tamci mieli miodową cerę, zupełnie różną od karnacji piratów.
Usłyszał kroki i skrzypienie desek na korytarzu. Złapał nogę od stołu i wstrzymał oddech. Drzwi otworzyły się powoli, jednak młodzieniec nie mógł dostrzec osoby wchodzącej do pomieszczenia. Niewiele myśląc wyskoczył zza drzwi i uderzył przybyłego deską w głowę. Postać usunęła się cicho na podłogę. Dopiero teraz miał czas, żeby jej się przyjrzeć.
Był to mężczyzna, właściwie chłopak młodszy od niego. Zdecydowanie był przedstawicielem tej samej nacji, co reszta załogi. Jednaj jego strój różnił się od luźnych szat piratów. Miał biodra przepasane czarną szmatą, a jego silnie umięśniony tors pozostawał nagi. Theo uświadomił sobie z przerażeniem, że to musiał być niewolnik! Teraz leżał na ziemi, a z jego czoła sączyła się krew. Spływała po twarzy i skapywała na podłogę tworząc niewielką kałużę. Młodzieniec zastanowił się, czy zrobił krzywdę niewinnemu człowiekowi. Równie dobrze mógł być po prostu własnością któregoś z piratów.
Schylił się, aby obejrzeć ranę na głowie chłopaka. W tym samym wyczuł czyjąś obecność. Podniósł wzrok i ujrzał tę dziewczynę – Lynne – opartą o framugę otwartych drzwi.
- Zostaw go – powiedziała. – To tylko niewolnik. – Przyłożyła palec do ust, jakby się nad czymś zastanawiała. – Właściwie, to mogłam się spodziewać, że przejmiesz się jego losem. To typowe dla was – Vidyahczyków.
Theo poczuł wzbierający się w nim, ogromny gniew. Zacisnął ręce na nodze od stołu i rzucił się na stojącą w drzwiach dziewczynę. Co prawda ojciec powtarzał mu w dzieciństwie, że na kobiety się rąk nie podnosi, jednak on uznał to za nadzwyczajny przypadek.
Zamachnął się i uderzył deską, która jednak przecięła jedynie ze świstem powietrze nie robiąc Lynne krzywdy. Dziewczyna stała już w innym miejscu i z kpiącym uśmieszkiem przyglądała się sapiącemu wściekle młodzieńcowi.
- Ładny i dziki – Roześmiała się. Był to piękny, ale odpychający śmiech. – Próbuj dalej, Theo.
Skąd ona zna moje imię?, zastanowił się i zaatakował. Deska śmignęła dziewczynie koło głowy, jednak zabrakło kilku centymetrów. Za dużo. Stwierdził, że jest za wolny. Musiał jakoś zmienić taktykę. W ten sposób tylko się zmęczy.
Z zaskoczeniem stwierdził, że dziewczyna nie ma broni z wyjątkiem sztyletu, który zwisał u jej pasa. Nie wyglądało jednak to, że zamierza go wyjąć, a co dopiero użyć. Uśmiechała się jednak cały czas do niego, co go rozdrażniało. Miał ochotę ją trafić. Zabić…
Między dwoma ciosami uzmysłowił sobie, że jeszcze nigdy nie chciał nikogo zamordować. Jedna teraz było inaczej. Ta dziewczyna musiała ponieść karę za śmierć tylu ludzi. I Igo. Zamachnął się jeszcze raz i tym razem kraniec deski drasnął Lynne w rękę. Popłynęła cieniutka stróżka krwi.
Czyli jednak można ją trafić! Postanowił trzymać się tej myśli. Jednak nic mu to nie dało. Dziewczyna od tamtej pory była bardziej czujna i nie trafił jej już ani razu. W pewnym momencie był tak zmęczony, że postanowił odrzucić pomysł zaskoczenia jej w bezpośredniej walce.
- Widzę – powiedziała – że wreszcie zmądrzałeś.
- Porozmawiajmy – wydyszał i odrzucił deskę na znak, że nie ma złych zamiarów. Przynajmniej na razie.
- Usiądź sobie. – Wskazał podbródkiem na wielką poduszkę. – Ale najpierw przesuń ją tam, gdzie była wcześniej. – Chłopak zrobił, jak powiedziała, jednak ani na chwilę nie spuścił z niej wzroku. – Dobrze, usiądź.
- Głupio bym się czuł siedząc, podczas gdy kobieta stoi – odparł wzruszając ramionami.
- Och, jak dobrze wychowany. Jednak odmówię. Wolę postać.
- Twoja wola.
Usiadł na miękkim siedzeniu i wbił w Lynne wzrok.
- Skąd jesteście? – spytał.
Oblicze dziewczyny rozpromienił szeroki uśmiech.
- Wiedziałam, że o to spytasz – oznajmiła. – Otóż nasz lud został prawie całkowicie wytępiony kilkaset lat temu przez króla Wandena II. Prawie. Niektórzy uciekli i osiedlili się na Wyspie Czarownic. Wiedz, że kiedyś część Vidyah zajmował Learyn. Wątpię, abyś słyszał kiedykolwiek tę nazwę. Vidyahczyńscy nauczyciele historii skutecznie wymazywali z waszej przeszłości nasz naród.
- Ciekawe.
- Na Wyspie Czarownic podtrzymywaliśmy wiarę w odzyskanie naszych ziem. Rodzili się tam ludzie i umierali. Pewnego dnia nasi zwiadowcy donieśli nam, że Pustynia Zguby – jak nazwaliście część Learyckich terenów jest niezamieszkana. Postanowiliśmy więc przenieść tam część ludzi, głównie wojowników.
- Po co? – spytał, choć już znał odpowiedź.
- Żeby się zemścić. Powybijamy waszego króla, lordów i my będziemy rządzić. Już niedługo.
- Jak się nazywacie? Chodzi mi o to, jak nazywają się obywatele Learynu.
- Learyńczycy. – Wstała i ruszyła w stronę drzwi. – Chyba już się nagadaliśmy. Zaraz ktoś przyjdzie, żeby zabrać Nala. Bywaj.
Kiedy drzwi zamknęły się za nią Theo wypuścił ze świstem powietrze i oparł głowę o ścianę. Wciąż nie wiedział dlaczego go nie zabili? Lynne mówiła, że będzie jej niewolnikiem, ale na pewno mieli mnóstwo służących. Chodziło o coś jeszcze. Tylko na razie nie wiedział, o co…


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.forumpisarzy.fora.pl Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
MSHandwriting Theme Š Matt Sims 2004
phpBB  © 2001, 2004 phpBB Group
Regulamin