Forum dla wszystkich fascynatów pióra
FAQ Szukaj Użytkownicy Grupy
Rejestracja Zaloguj

Bartolomeo vs. Thomas "Przygody karła w świecie fantasy

 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum www.forumpisarzy.fora.pl Strona Główna -> Konkursy i pojedynki / Pojedynki
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Yap98
kurwy



Dołączył: 24 Sty 2012
Posty: 382
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zakopane

PostWysłany: Pią 11:51, 06 Kwi 2012 
Temat postu: Bartolomeo vs. Thomas "Przygody karła w świecie fantasy

Ekhm, ekhm.
Czas otworzyć tenże pojedynek! :3
Prezentuje dane:
Temat: Przygody karła w świecie fantasy
Twórczość własna
Długość: Min. 9 stron w Wordzie dwunastką
Co ma się pojawić: Morderstwo, ucieczka, karczma, piwo
Czego ma nie być: Różnego rodzaju smoków

Oto kryteria oceniania:
- Zgodność z tematem [1-5 pkt]
- Styl [1-5 pkt]
- Pomysłowość, oryginalność [1-5 pkt]
- Poprawność tekstu (błędy wszelkiego rodzaju) [1-5 pkt]
- Ogólne wrażenie [1-5 pkt]
- Punkty dodatkowe [1-5 pkt]


Praca nr 1
Drzewo Elfów

Glad Errey przemierzał zamkowe korytarze tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to jego krótkie nogi. Było wcześnie rano. Zazwyczaj o tej godzinie wylegiwał się jeszcze pod pierzyną. Tym razem jednak z ciepłego łoża wyciągnął go Merin – zamkowy zarządca – z informacją, że brat go wzywa. Niechętnie więc wstał, nałożył płaszcz oraz obuwie i udał się do sali zebrani, która znajdowała się niedaleko jego komnaty.
Minął dwóch służących, którzy zmierzali w przeciwnym kierunku. Szeptali między sobą, ale i tak wyczytał z ich ust słowa typu „Mały lord” lub podobne przytyki. Zdołał się już do tego przyzwyczaić do drwin ze strony otaczających go ludzi. Był karłem. Najstarszym synem lorda Ferrada Errey’a. Wiedział, że jego ojciec nie jest zadowolony z takiego pierworodnego syna. Wszyscy wiedzieli, że wedle obowiązującego prawa najstarszy syn obejmuje po ojcu stanowisko, a to było większość nie na rękę. Uważali, że kiedy zabraknie lorda Ferrada, jego obowiązki powinien przejąć młodszy dwa lata od Glada, Radamel.
Westchnął i otworzył mosiężne drzwi prowadzące do sali zebrań. Były proste, zdobione jedynie złotymi liśćmi lauru po bokach, które biegły po ich całej długości. W sali byli już wszyscy z wyjątkiem lorda Ferrada. Jego kamienny tron nie pozostawał jednak pusty. Siedział na nim Radamel, który widząc Glada przemówił:
- Miło, że zaszczyciłeś nas swoją obecnością Duży Bracie. Czujemy się zaszczyceni.
Matka natychmiast posłała mu karcące spojrzenie, jednak on nic sobie z tego nie zrobił. Glad natomiast podszedł swoim niezdarnym krokiem i zasiadł przy owalnej ławie, twarzą zwróconą w stronę brata.
- Z tego, co mi wiadomo, to miejsce dla lorda Goldenhill, bracie – odparł karzeł. Radamel wstał i podszedł do Glada. Spojrzał z góry na najstarszego syna lorda Ferrada, jego oczy pałały nienawiścią.
- Lord Goldenhill nie żyje – wysyczał. Mimo, że ojciec nie traktował dobrze swojego najstarszego syna, ciężko było nawet powiedzieć, żeby go kochał, to dla Glada wiadomość ta była jak mocny policzek. – Został zamordowany.
- Kto? Jak? – wydukał. Jego brat uśmiechnął się podle i odparł:
- Ty, dzisiaj w nocy.
Glad dopiero po chwili zrozumiał, co Radamel powiedział. Jego jasnoniebieskie oczy rozszerzyły się. Był zaskoczony i za razem oburzony, że oskarża się go o taką zbrodnię! Wstał i popchnął swojego brata wkładając w to całą swoją złość. Gdyby nie element zaskoczenie, zapewne odbiły się od dobrze zbudowanego Radamel, ale tym razem młodszy z braci zachwiał się i mało brakowało, a przewróciłby się na kamienny tron.
- Jak możesz oskarżać mnie o coś takiego! – Potrząsnął nieproporcjonalnie dużą głową w stosunku do reszty ciała. – Nie zrobiłem tego!
- Wszystkie dowody na ciebie wskazują – odezwała się jego matka. Spojrzał na nią błagalnie. Ona jako jedna z niewielu nie szydziła z jego wzrostu, ani wyglądu. Zdawało mu się, że go kochała. – Dlaczego Glad? Dlaczego?
- Mówię przecież, że nic takiego nie zrobiłem! – Karzeł był zdesperowany. – Co mam zrobić, żebyście uwierzyli?
Radamel zignorował go i wrócił do pytania swojej rodzicielki.
- Dlatego, droga matko, że zapragnął szybciej zostać Wielkim lordem Goldenhill. To przyczyna śmierci ojca! – Jego głos poniósł się po sali. Wszyscy milczeli. Słychać było tylko łkanie lady Errey. Glad zmierzył brata zimnym spojrzeniem. Wiedział, jaka kara za morderstwo obowiązywała w królestwie Vidyah – śmierć. A karzeł nie miał najmniejszej ochoty umierać. Zwłaszcza za czyny nie popełnione.
- Istniej rozwiązanie. – Wszyscy zebrani odwrócili głowy na dźwięk tego głosu. Z rogu sali wyłonił się Wielki Mag. Miał on na sobie szarą szatę z dziwnymi znakami wyszytymi złotą nicią na rękawach. Siwa broda okalała twarz o surowych rysach. Piwne oczy wpatrywały się uważnie w karła. – Drzewo Elfów. – Radamel rzucił mu wściekłe spojrzenie.
- Wielki Magu – przemówił. Glad doskonale wiedział, że jego brat ostatkiem sił powstrzymuj się, żeby nie krzyczeć. – Czy uważasz, że ten bękart mówi prawdę? – Jego palec oskarżycielsko wskazywał na karła.
- Nie twierdzę, że tak jest. – Wielki Mag był spokojny jak zawsze. – Jednak jest to prawdopodobne. Sprawdźmy więc. Niech karzeł wybierze się w podróż do Drzewa Elfów i udowodni swoją niewinność. Tak chyba będzie sprawiedliwie, nie sądzisz Radamelu? – Mag posłał młodszemu z braci sztuczny uśmiech.
Glad z niemałą satysfakcją patrzył jak Radamel kipiał ze złości. Piękna twarz jego brata przybrała purpurowy kolor. Odrzucił na bok brązową włosy, które opadły mu na oczy i spróbował się uspokoić.
- Niech będzie. – Jego głos brzmiał już tak samo dostojnie, jak wcześniej. – Niego mój słodki brat idzie. Nie wiem tylko, czy doczekamy się, aż wróci. – Nie mógł się obejść bez nuty sarkazmu w głosie. – Powodzenia karle. – Skończywszy mówić wyszedł z komnaty uderzając mocno mosiężnymi drzwiami.
W sali panowała cisza przerywana jedynie miarowym szlochem lady Errey. Wielki Mag spod krzaczastych, siwych brwi wpatrywał się uporczywie w twarz Glada, jakby chciał wyczytać z niej, czy karzeł kłamie.
- To ja już pójdę – odezwał się wreszcie Glad. – Przygotuję się do podróży.
Odwrócił się i wyszedł. Kiedy drzwi zamknęły się za jego plecami, odetchnął głęboko i ruszył niezdarnie korytarzem na swoich krótkich nogach. Musiał przygotować się do wyprawy i spytać przyjaciela, czy chciałby z nim jechać. Tak naprawdę nie podobała mu się perspektywa podróży do Drzewa Elfów, ale nie miał wyboru. Gdyby zawahał się w sali zebrań, jego los byłby przesądzony. Właściwie, to pozbycie się mnie byłoby im na rękę, pomyślał z goryczą i wszedł do swojej komnaty.
Po chwili rozległo się ciche pukanie do drzwi jego komnaty, które zaraz otworzyły się i stanął w nich Merin.
- Ktoś do ciebie, panie – zawołał. – Jakiś oszpecony chłop.
Glad zmarszczył brwi.
- Nie oszpecony chłop, tylko mój przyjaciel Merinie! – Upomniał zarządcę. – A teraz wpuść go!
Do komnaty wszedł wysoki, krzepki młodzieniec o popielatych włosach i okropnie poparzonej twarzy. Miał na sobie zwiewną tunikę, a do pasa miał przytroczony miecz. Twarz miał poważną, wręcz smutną.
- Masz moje kondolencje, Glad. – Poklepał karła po ramieniu.
Merin nie omieszkał się wtrącić:
- Dla ciebie lord Errey, lub ewentualnie… - Nie dane mu było dokończyć, ponieważ Glad rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie.
- To Ever, mój przyjaciel – zwrócił się do zarządcy. – Przyjaciel.
- Tak jest, panie.
Glad uśmiechnął się i odprawił Merina:
- Zostaw nas teraz samych. Chcielibyśmy porozmawiać.
Poczekał, aż chudy mężczyzna zamknie drzwi i odwrócił się do przyjaciela, który usiadł na wielkim krześle, które stało nieopodal łoża, na którym zwykł sypiać Glad. Krzesło było prezentem urodzinowym od Radamela. Brat specjalnie zamówił tak wielkie krzesło, że Glad, ledwo mógł się na nie wdrapać, a jeśli już mu się to udało, to nie dosięgał nogami do ziemi. Wiedział, że prezent ów był jedynie kolejną drwiną, do których przywykł już dawno. Skończył niedawno swoją dwudziestą drugą wiosnę. Powinien być silnym, dobrze zbudowanym mężczyzną ze zbyt dużym ego. Takim jak Radamela. Zamiast tego miał zbyt dużą głowę.
- Słyszałem już o Drzewie Elfów. – młodzieniec spojrzał smutno na karła. – Jadę z tobą. Przyda ci się ktoś, kto chociaż trochę potrafi władać mieczem.
Glad odetchnął z ulgą. Miał właśnie spytać Evera, czy zechce udać się z nim w podróż. Niewątpliwie potrzebował kogoś takiego, lecz byłoby to krępujące pytanie. Nikt bez potrzeby nie przemierza lasu Blackhell.
- Cieszę się, że to mówisz, Ever. – Twarz karła rozpromienił uśmiech. Trzeba dowieść mojej niewinności.
Ever zdawał się być zamyślony.
- Coś cię trapi, przyjacielu? – spytał Glad.
- Nie, tylko… Ja do końca nie wiem, co to jest Drzewo Elfów.
Karzeł uśmiechnął się i przemówił:
- Elfy, jak wiemy, dawno wyginęły. – Jego przyjaciel pokiwał głową. – Lecz ich budowle nadal stoją. Tak samo, jak stoi drzewo, które posadzili. Legenda mówi, że nasienie, z którego wyrosło Drzewo Elfów było magiczne. Zostało ono posadzone za lasem Blackhell, na wzniesieniu, tuż przed Wielkimi Igłami. – Ever słuchał nic nie rozumiejąc. – Chodzi o to – ciągnął Glad – że to drzewo jest… wszechwiedzące. Ludzie pielgrzymują do niego i pytają o najróżniejsze sprawy. Czy będą mogli jeszcze słodzić dzieci, kto zostanie Królewskim Namiestnikiem oraz o wiele innych, podobnych bzdur. – Jego towarzysz zaczynał rozumieć.
- A my pójdziemy tam i spytamy, kto zabił lorda Ferrada, tak? – spytał.
- Dokładnie tak. – Karzeł pokiwał głową. – Wyruszamy jutro z samego rana, jeśli nie sprawi ci to kłopotów…
- Najmniejszych kłopotów, panie. – Roześmiali się obaj. Był to ich stary, oklepany żart. Kiedy zaczęli się przyjaźnić, Ever nie mógł się wyzbyć nawyku zwracania się do Glada panie. Po roku obydwaj się z tego śmieli.
- Pójdę przygotować się do wyprawy – powiedział Ever. Tak naprawdę miał na imię Evaeverson, ale nikt go tak nie nazywał. Chłopak był synem zbrojmistrza Goldenhill. Kiedy był mały, wylał na siebie wrzątek. Od tamtej pory miał zeszpeconą twarz. Większość ludzi odnosiła się do niego z dystansem. Czyli, pomyślał Glad, podobnie, jak do mnie.

Rano, przed wyjazdem, udał się do komnaty, gdzie spoczywał jego ojciec, którego ciało zostało już przyodziane w wykwintne szaty. Blada twarz ojca była zwrócona w kierunku sufitu. Oczy miał otwarte, lecz widać było, że już dawno uleciało z nich życie.
Glad przyklęknął przy łożu, na którym leżał lord Ferrad i złapał go, za jego zimną dłoń. Wyszeptał modlitwę, w której polecił swego ojca Bogu i zwrócił się do nieruchomego ciała:
- Ojcze, wiedz, że to nie ja pozbawiłem cię życia. Lecz kiedy tylko się dowiem, kto to zrobił, bez skrupułów odrąbię mu głowę. Obiecuję. – Jak już opuścił komnatę, słowa te jeszcze długo pobrzmiewały w jego głowie.
Stał teraz na obrzeżach Goldenhill i smętnie patrzył na zamkowe wierze. Za jego plecami Ever mocował się z uprzężą swojego konia. Młody wojownik podniósł głowę na karła, który obserwował zamek Goldenhill. Jemu samemu nie uśmiechało się opuszczać dom i ciepłe łoże, jednak chciał pomóc Gladowi, a przy okazji liczył na przygodę, która wniesie coś ciekawego w jego, jak dotychczas, nudne życie.
Wskoczył na konia i pogłaskał go po szyi. Następnie zwrócił się do karła:
- Jedziemy?
Twarz jego przyjaciela była jak maska. Nie sposób było stwierdzić, co się pod nią kryję, ani co Glad myśli. Ever jednak podejrzewał, że jego przyjaciel jest zwyczajnie smutny. Strata ojca musiała boleć. Nawet tak okrutnego ojca, jakim był lord Ferrad.
- Jedziemy – odparł Glad i wdrapał się na grzbiet swojego kuca. Było to niewysokie zwierzę, ale bardzo wytrzymałe i, wbrew pozorom, szybkie. Karzeł jednak nie miał najmniejszej ochoty galopować. I tak ledwo trzymał się na grzbiecie.
Opatulił się szczelniej płaszczem i włożył nogi w specjalnie dopasowane do jego wzrostu strzemiona. Mimo, że był letni poranek, było dość chłodno. Słońce zaczynało świecić mocniej dopiero w południe.
Jego koń parsknął kilka razy. Glad starał się go uspokoić, ale bez skutku.
- Coś jest nie tak – ocenił.
Po chwili z drzew po ich lewej stronie wyłonił się jeździec. Był trochę młodszy od karła. Jego gęste, czarne włosy, które wystawały spod kaptura rozwiewał poranny wiatr. Przez ramię miał przewieszony łuk, a u boku miał dwa sztylety. Jego szary płaszcz nie był specjalnie wyszukany. Ot zwykłe odzienie noszone przez większość pospolitej ludności.
- Kim jesteś? – zawołał Glad.
Jeździec nie odpowiedział, ani się nie zatrzymał. Kiedy był już blisko Ever zajechał mu drogę odgradzając go od karła.
- Lord zadał pytanie – warknął. Jego koń wyczuwając napięcie potrząsnął grzywą.
- Przyjacielem. – Jeździec zrzucił kaptur odsłaniając burzę czarnych, zmierzwionych włosów. Jego twarz przybrała wyzywający wyraz. – A ty? Bo nie sądzę, żebyś był rycerzem.
Ever zrobił się czerwony ze złości, natomiast Glad spytał:
- Jak cię zwą? – Młodzieniec na czarnym koniu nie zdobył jak na razie jego zaufania. Może była to kwestia nonszalanckiego zachowania. W każdym razie Glad postanowił dowiedzieć się, w jakim celu jeździec zajmuje ich cenny czas.
- Jestem Wayne McEvoy, panie.
Glad zmarszczył brwi. Dałby głowę, że słyszał już kiedyś to nazwisko. Nie mógł sobie jednak przypomnieć, w jakiej okoliczności to było. Wreszcie sobie przypomniał.
- Wygrałeś rok temu turniej urządzony przez lorda Ferrada, czy tak? – I znowu ukłucie bólu, na myśl o stracie ojca.
- Tak, panie – odparł chłopak.
- Co cię do nas sprowadza Waynie McEvoy? – spytał karzeł. Pewne podejrzenia chodziły mu po głowie, lecz nie chciał wymówić ich na głos.
- Wayne wystarczy, panie. Chciałbym towarzyszyć ci lordzie podczas podróży. – Chłopak poprawił łuk na ramieniu. Tego właśnie Glad się spodziewał. Nie był tylko pewny, czy to dobry pomysł. Z jednej strony dobry łucznik przydałby im się bardzo, jednak to był jeszcze młody chłopak. Roześmiał się z myślach. Chłopak był młodszy od niego nie więcej, niż o kilka wiosen.
- Ile skończyłeś wiosen? – spytał lord Errey.
- Dziewiętnaście, panie. – Chłopak spojrzał podejrzliwie na karła.
- Dobrze zatem Waynie. – Glad spiął konia. – Ruszajmy. I tak już dużo czasu straciliśmy.
Cierniowy Trakt był dość przystępną trasą do podróży. Szeroka na dwadzieścia stóp droga wiła po wzniesieniach i małych dolinach. Po prawej ich stronie cicho szeptały drzewa Zielonego Lasu. Według niektórych opowieści, puszczę tę zamieszkiwały niedobitki krasnoludów. Legendy mówiły, że niegdyś tereny królestwa Vidyah zamieszkiwało wiele prastarych ras, takich jak elfy, czy właśnie krasnoludy. Po lewej stronie ciągnęły się pola, które jednak szybko zastąpił zwykły, nizinny teren. Las jednak ciągnął się nieprzerwanie po ich prawicy.
- Myślisz, że te opowieści, o krasnalach są prawdziwe? – Ever próbował wypatrzeć jakiś ruch między drzewami.
- To bujda – stwierdził Wayne. Glad zauważył, że młody łucznik zaczyna działać jego przyjacielowi na nerwy. – Pewnie niańka opowiadała ci kiedy jeszcze byłeś mniejszy od własnego miecza. – Ever rzucił mu spojrzenie spode łba.
Glad zachichotał. Potyczki słowne tych dwojga toczyły się od początku wyprawy. Z początku niepokoiło go to, jednak zrozumiał, że Wayne nie ma złych zamiarów. Z czasem te docinki zaczynały go bawić.
- Nie wytrzymam z nim dłużej – wyznał Ever karłowi, kiedy ich towarzysz oddalił się na chwilę. – Mogę odrąbać mu głowę?
Glad po raz kolejny tego dnia powstrzymał śmiech.
- To byłoby dość nietaktowne. – Młody wojownik rzucił mu urażone spojrzenie i więcej już na ten temat nie rozmawiali.
Słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, kiedy postanowili zacząć szukać miejsca na nocleg. Wayne powiedział im, że niedaleko jest dobra gospoda, której właścicielką jest jego znajoma. Wedle jego słów, powinni do niej dotrzeć w przeciągu kilkudziesięciu minut.
Rzeczywiście, po pół godzinie, dostrzegli piętrowy budynek. Rozświetlone okna rzucały się w oczy wśród wieczornej szarości, a gwar rozmów słychać był oz daleka. Karczma usytuowana była na wzgórzu, dlatego Glad przeklął tego, kto wybudował stajnię na dole.
- Jakim głupcem trzeba być… - marudził. Trudno było mu się dziwić. Mała górka była wyzwaniem dla jego krótkich nóg. Nawet drewniane schody, które wbudowane były w ziemię nie ułatwiły mu bardzo wspinaczki.
- Pomóc ci lordzie? – Wayne przyglądał się uważnie karłowi. Ten jednak zacisnął zęby i odmówił szybkim potrząśnięciem głowy. Nie chciał pomocy. Uważał, że skoro natura obdarowała go takimi warunkami fizycznymi, to powinien nauczyć się z nimi żyć, a nie liczyć na pomoc ludzi dookoła.
Weszli wreszcie na wzgórze i otworzyli drzwi gospody. Uderzył w nich mocny zapach piwa i potu, który nasilił się jeszcze bardziej, kiedy weszli do środka. Zgiełk rozmów i odgłos uderzania sztućców o talerze wydawał się dziwnie naturalny i na swój sposób… przyjazny. Przynajmniej takie odczucie towarzyszyło Gladowi, kiedy przemierzał pomieszczenie w drodze do wolnego stolika. Po chwili podeszła do nich łada, młoda kelnera z uśmiechem na ustach, który, o dziwo, nie był wymuszony, ani zmęczony. Spytała, co podać i czy będą chcieli spędzić noc w gospodzie. Glad, który nałożył kaptur na głowę dla niepoznaki, odparł, że chętnie zatrzymają się na noc i zamówił potrawkę z indyka. Ever i Wayne nie zastanawiając się długo, zamówili to, co karzeł. Kilkanaście minut później zajadali już wrzącą potrawę.
- Przynajmniej mamy pewność, że jedzenie jest świeże – stwierdził Glad między kęsami, nawiązując do czasu, który musieli odczekać, żeby wreszcie dostać jedzenie. – Naprawdę mają tu dobre jedzenie.
Ever pokiwał tylko głową, zbyt zajęty wypełnianiem sobie brzucha. Wayne nie odezwał się, ale Glad już się do tego przyzwyczaił. Łucznik był dość małomówny, ale kiedy już zabierał głos, to mówił z sensem. Takich ludzi cenił Duży Lord, ale nie miał zamiaru zdradzać tego chłopakowi.
Kiedy opróżnili już swoje talerze, Wayne zaczepił tę samą kelnerkę, która wcześniej ich obsługiwała.
- Mogłabyś przynieść nam po kuflu czarnego piwa, skarbie? – Glad skrzywił się, kiedy słyszał, co mówi młody łucznik, ponieważ nie przepadał za czarnym piwem. Przymknął jednak na to oko. Ostatecznie mógł takie wypić.
Kelnerka zachichotała i puściła oko do Wayne, po czym odeszła, a po chwili wróciła z czterema kuflami pieniącego się napoju. Po wypiciu kilku solidnych łyków Glad musiał przyznać, że nigdy wcześniej nie pił tak dobrego piwa. Wayne ani trochę nie przesadził wychwalając je. Opróżnił kufel i poprosił o następny. Nie zamierzał jednak zbytnio przesadzać z alkoholem. Następnego dnia powinien być trzeźwy, wypoczęty i gotowy do drogi.
Poczekał aż kelnerka odejdzie i zwrócił się do towarzyszy podróży:
Wolno wam wypić dzisiaj tylko dwa kufle, zrozumiano? Nie chcę zapijaczonych pachołków jutrzejszego rana.
Po tych słowach wstał i poszedł schodami na górę, do izby, którą im przeznaczono. Przeklął w duchu. Po raz kolejny tego dnia musiał pokonywać te przeklęte stopnie. Zamknął za sobą drzwi pokoju i skrzywił się widząc rozłożone na podłodze materace zamiast wygodnych łoży. Trzeba się zacząć przyzwyczajać, pomyślał i ułożył się na swoim posłaniu.

Następnego dnia rano byli gotowi do drogi. Słońce zaczynało wschodzić, a poranny, ciepły wiaterek smagał ich po twarzach. Byłoby to nawet przyjemne, gdyby nie niósł zapachu chmielu, moczu i wymiocin. Glad skrzywił się i ruszył niezdarnie ku stajni. Na schodach leżeli mocno zapijaczeni mężczyźni. Spali w najlepsze, więc Ever musiał zepchnąć ich na bok, tak żeby Glad mógł przejść. Jeden z nich stoczył się z górki i zatrzymał się na wielkim głazie tuż obok stajni.
Zeszli na dół i weszli do stajni. Z przerażeniem stwierdzili, że ich konie zniknęły. To znaczy nie całkiem. Odnóża zwierząt były porozrzucane na jasnym sianie. Ever pobladł, natomiast nie sposób było odgadnąć, co myśli Wayne. Twarz młodzieńca nie zdradzała żadnych emocji.
- Wygląda na to, że ktoś bardzo nie chce, abyśmy dotarli do Drzewa Elfów… - Glad zmarszczył brwi. – Co teraz zrobimy?
- Pójść nie możemy – odezwał się Ever. – To za daleko, a do tego… - Zrobił głupią minę.
Glad roześmiał się i odparł:
- Tak, wiem, co miałeś na myśli. To za daleko, a do tego ja jestem karłem. Nie mamy szans.
- Pozostaje nam kupić konie – stwierdził Wayne. – Nie możemy zrobić nic innego.
Problem był jednak taki, że najbliższe miasteczko znajdowało się nieco ponad dziesięć mil dalej. Nie mieli jak się tam dostać. Pójście pieszo zajęłobym im kilka dni, a nie mogli sobie na to pozwolić. Innego wyjścia jednak nie było.
- Musimy iść na piechotę do Resterwill. – Ever zwiesił głowę, a Wayne skinął z aprobatą i ruszyli najszybciej, jak mogli w stronę traktu.
- Czekajcie! – Łucznik zatrzymał się gwałtownie. – Przecież to jest lord Glad Errey. Następca tronu w Goldenhill! – Pacnął się ręką w czoło. – Dziwne, że wcześniej na to nie wpadłem. Przecież, każdy, kto zorientuje się, kim jesteś na pewno nas podwiezie…
Glad musiał przyznać, że chłopak ma rację.
- Spróbujmy zatem.
Rankiem z gospody wychodziło dużo osób. Większość nich wsiadała na konie i jechała w swoją stronę. Niektórzy, a takich było mniej, szli na piechotę Cierniowym Traktem. W stronę Goldenhill jechał rycerz na czarnym rumaku. Słońce odbijało się od jego białej zbroi rażąc oczy. Miał podniesioną przyłbicę, ukazując w ten sposób bujną, brązową brodę, która okalała jego surowe oblicze. Na tarczy miał szczerzącego kły, fioletowego lwa – herb rodu Spillerów. Za nim jechało jeszcze kilku jego ludzi.
- Co Spillerowie robią w drodze do Goldenhill? – zamyślił się Glad i pogładził podbródek. Jego umysł pracował na pełnych obrotach. Przecież Lion Cave – zamek Spillerów – leżał daleko na północ od Goldenhill. Chyba, że jadą na pogrzeb lorda Ferrada Errey’a. To wyjaśniałoby sprawę. Jednak Glad myślał, że w takim wypadku na uroczystości pogrzebowe udałby się raczej sam lord Taven Spiller.
- Przepraszam! – zawołał, kiedy rycerz przejeżdżał kilka kroków od niego. – Mógłbym spytać…
- Nie! – warknął rycerz. – Zjeżdżaj karle, chyba, że chcesz, abym odrąbał ci twój za duży łeb. – Odwrócił się i już chciał odjechać, ale Glad przemówił:
- Wiesz z kim rozmawiasz wojaku lorda Spillera? – Jego głos był zimny jak stal. Patrzył na rycerza jadowitym wzrokiem. Teraz rozpoznał mężczyznę. Był to zaprzysiężony rycerz Lion Cave – sir Eggard Garderfertherker. Glad nienawidził tego nazwiska, głównie dlatego, że nie potrafił go wymówić.
- Z synem jakiejś dziwki? – Roześmiał się rycerz. – Bękartem? Krasnoludem?
Karzeł spojrzał na niego spod uniesionych brwi.
- Z pierworodnym synem zmarłego lorda Ferrada Errey’a, a zatem następcą tronu Goldenhill. – Garderfertherker zrobił głupią minę i odrzekł głosem pełnym skruchy:
- Bardzo przepraszam Duży Lordzie.
Glad przewrócił oczami.
- Gdzie właściwie udajesz się szlachetny rycerzu?
Jednak Eggard już odjechał, a za nim podążyła reszta jego świty. Glad pokręcił głową z niedowierzaniem. Coś takiego było nie do pomyślenia, gdyby pytanie zadał Radamel. Skarcił się za takie myśli. Nie był Radamelem i nie chciał być.
Po kilkunastu minutach poszukiwań natrafili na człowieka, która z chęcią odsprzedał im swoje konie i to za niewiarygodnie niską cenę. Zwierzęta nie były najwyższej klasy, ale dało się na nich jechać, a to było najważniejsze. Uznali, że dojadą na nich do Resterwill, a tam kupią lepsze.
Ruszyli Cierniowym Traktem z jukami wypakowanymi jedzeniem, które kupili w gospodzie. Słońce świeciło wysoko, nie zasłaniane przez choćby najmniejszą chmurkę. Niebo było czyste i niebieskie. Dzień zapowiadał się pięknie, lecz nie to interesowało Glada. Łatwiej podróżowało się w ładną pogodę, lecz jemu po głowie chodziły inne myśli. Na drodze minęli jeszcze jednego rycerza, który zmierzał w stronę Goldenhill. Coś musiało się dziać. Karzeł nie wiedział jednak, co to takiego.
Wreszcie, kiedy natrafili na czwartego rycerza ze swoją świtą postanowili zapytać o powód wędrówki w stronę jego rodzinnego zamku. Wojownik tylko wzruszył ramionami i odparł:
- Lord Radamel Errey organizuje turniej. – Pogładził bujny wąsy. – Każdy chce pokazać się przed nowym panem Goldenhill.
Glad pokiwał głową z udawanym zrozumieniem, a rycerz odjechał w swoją stronę. Kiedy był już poza zasięgiem ich wzroku wybuchnął wściekłością.
- Co ten głupiec sobie wyobraża?! – krzyczał. – Nie zorganizował jeszcze pogrzebu dla ojca, a urządza jakieś bezsensowne turnieje! – Ever podjechał do niego i położył mu rękę na ramieniu. Chciał uspokoić trochę Glada, choć wiedział, że w tej sytuacji będzie to zadanie trudne. O dziwo lord Errey odetchnął głęboko i przemówił krótko:
- Jedźmy.
Po dwóch godzinach monotonnej, nudnej jazdy Glad zatrzymał konia i swoim towarzyszom polecił, by uczynili to samo. Po ich prawej stronie znajdowała się droga, która odbijała od Cierniowego Traktu i wiodła przez las Blackhell. Karzeł wyciągnął mapę, przestudiował ją szybko i podał najpierw Wayne’owi, a następnie Everowi.
- To chyba już to miejsce, gdzie powinniśmy zejść z wygodnego i bezpiecznego szlaku, nie uważacie? – spytał Glad.
Łucznik skinął głową, a Ever skrzywił się nieznacznie.
- Wygodnym, to bym tego szlaku nie nazwał – rzucił i począł rozmasowywać obolałe „siedzenie”.
- Czyżby twój tyłek nabawił się jakiegoś urazu? – spytał Wayne, a Ever posłał mu mordercze spojrzenie. – Może to zwykła biegunka… - uznał łucznik i zwrócił konia w stronę Blackhell.
W lesie panował półmrok, mimo, że było południe, a słońce mocno świeciło. Jego promienie nie potrafiły się jednak przedrzeć przez mocno splątane korony drzew. Glad zauważył, że było dość cicho. Tylko, co jakiś czas dało się słyszeć odgłosy zwierząt, lecz na ogół panowała cisza. Wędrowcy nie rozmawiali wiele. Tak, jakby bali się naruszyć spokój lasu.
- Nie mogliśmy obejść tej przeklętej puszczy? – spytał nagle Ever. – Nie podoba mi się tu.
- Niestety nie – odparł Glad. – To jedyna droga.
Wayne skinął głową.
- To prawda. Z jednej strony od Wielkich Igieł odgradza nas jezioro Eye, a z drugiej Blackhell. Moglibyśmy obejść las, ale musielibyśmy wtedy zawędrować prawie pod samą Pustynię Zguby – wytłumaczył. – Sam widzisz, że to jedyna droga.
Ever zwiesił głową i począł wpatrywać się w grzbiet swojego rumaka. Tuż przed zagłębieniem się w las dotarli do Resterwill i kupili tam nowe, lepsze i silniejsze konie. Glad wyposażył się w kasztanowego kuca, Evaeverson w jasnego, dużego konia, a Wayne w czarną klacz, która wielkością dorównywała zwierzęciu młodego wojownika.
W pewnej chwili łucznik podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać. Glad również usłyszał pewien niepożądany hałas. Tętent kopyt. Nie spodziewali się spotkać nikogo spotkać w takim miejscu jak Blackhell.
Wayne ściągnął łuk z ramienia i wyjął z kołczanu dwie strzały. Jedną nałożył na cięciwę, a drugą wsadził między dwa palce. Dzięki temu mógł błyskawicznie wystrzelić drugi pocisk, gdyby zaszła taka potrzeba.
- Tutaj należy się podziewać raczej wrogów, ani jeżeli przyjaciół – stwierdził.
Po chwili z za zakrętu, który właśnie minęli wyłoniło się czterech jeźdźców. Każdy z nich ubrany był w czarne szaty, a w ręce miał miecz, którym wymachiwał nad głową. Na twarz mieli naciągnięte kaptury. Pędzili tak szybko, jak pozwalały im na to ich rumaki.
- Stać! – Głos Glada był stanowczy, nie znoszący sprzeciwu. Nie było mowy, żeby jeźdźcy nie dosłyszeli wołania, jednak nie zatrzymali się, a przyśpieszyli. – Stać mówię! – powtórzył, lecz znowu bez skutku. Wtedy pierwsza strzała Wayne’a przeszyła powietrze i utkwiła w pierwsi pierwszego z mężczyzn, który zsunął się z pędzącego konia. W następnej chwili następna starzała przebiła krtań drugiego jeźdźca. Nie było czasu, żeby wypuścić następny pocisk, więc łucznik wyciągnął miecz i ruszył w stronę nadjeżdżającego wojownika. Ever postąpił podobnie i po chwili rozległ się metaliczny odgłos uderzającej stali o stal. Glad wyciągnął swój sztylet, lecz zdał sobie sprawę, że nic nim nie zwojuje. Spiął więc konia i odjechał na bezpieczną odległość. Wiedział, że zachowuje się jak tchórz, ale wmawiał sobie, że tylko by przeszkadzał podczas walki.
Tymczasem Wayne i Ever walczyli z ostatnim przeciwnikiem, który ledwo trzymał się na swoim koniu. Miecz Evera opadł na mężczyznę rozcinając skórzany kaftan i zagłębiając się w ciało wroga. Przeciwnik padł nieżywy na leśną dróżkę.
Glad podjechał do towarzyszy i schował sztylet.
- Nieźle wam poszło. – Spojrzał na Wayne’a. – Nie wiedziałem, że tak dobrze radzisz sobie z mieczem.
- Dziękuję lordzie – odparł chłopak. – Wolę jednak strzelać z łuku.
Zepchnęli ciała pokonanych ze ścieżki i ruszyli dalej. Nie ujechali więcej, niż pół mili, kiedy z krzaków po ich prawej stronie wyłoniły się dwie postacie. Wayne natychmiast nałożył strzałę na cięciwę i już miał wystrzelić w jedną z postaci, kiedy ta uniosła ręce do góry i przemówiła:
- Spokojnie chłopcze! – Postać była niskim, brodatym mężczyzną o bystrych, ciemnych oczach i rudych włosach. Ubrany był w ciemnozielony kaftan i czarne buty. Do pasa miał przyczepione dwa sztylety. – Jesteśmy przyjaciółmi! – Na dowód swoich słów rzucił na ziemię wielki topór, który wcześniej trzymał w ręce, a po chwili i sztylety. – Jestem Lystroth, krasnolud, jak już pewnie zauważyliście.
Glad przyjrzał się uważnie stojącemu przed nim mężczyźnie. Wedle ogólnego przekonania krasnoludy wyginęły ponad sto lat temu, kiedy król Deerold Okrutny kazał wyciąć wszystkie stworzenia tej rasy. Chciał stworzyć „czyste” królestwo.
- A tamten. – krasnolud wskazał na swojego towarzysza. – To mój brat, Benzerth. - Topór drugiego krasnoluda upadł na ziemię, lecz Glad zauważył wyraz niechęci na twarzy czarnowłosego mężczyzny. Miał on ciemną, gęstą brodę, gdzieniegdzie przyozdobioną pasemkami siwizny. Skórzany kaftan był czarny i brudny. – Chcieliśmy towarzyszyć wam w drodze do Drzewa Elfów.
Glad był zbity z tropu.
- Skąd wiesz, że tam podążamy?
- A gdzie indziej moglibyście? Do Nieznanych Krain? – Na twarzy krasnoluda pojawił się chytry uśmiech. – To jasne, że tam jedziecie.
- Myślałem, że krasnoludy wyginęły – rzekł Ever, który nie przestawał się gapić na Lystrotha i jego brata.
- A ja myślałem, że orki żyją na Pustyni Zguby, a nie w Blackhell – odparował mu krasnolud. – To, co ludzie powtarzają, to tylko bajeczki. Nie wyginęliśmy. Po prostu za panowania Deerolda schowaliśmy się w tym lesie i żyjemy aż do dziś. Ale już nie długo.
- Prawda. – Benzerth pierwszy raz się odezwał. Jego głos był ostry jak stal.
- Skąd mamy wiedzieć, że nie jesteście wrogami? – spytał Glad.
Lystroth wzruszył ramionami.
- Chyba najlepszym tego dowodem będzie pomoc w walce z prawdziwymi wrogami, którzy powinni być tu za chwilę. Widzieliśmy ich milę stąd. Urządzili sobie obozowisko. Myślę, że to ziomki tych, który niedawno pokonaliście. Przydadzą się dwa topory po waszej stronie?
Glad skinął głową i w tej samej chwili usłyszał tętent kopyt. Odwrócił kuca i ujrzał czterech mężczyzn wyjeżdżających z za zakrętu. Zanim zdążył mrugnąć jeden z nich zsunął się z konia, a w jego piersi tkwiła strzała o zielono czarnych bełtach.
- Niezły strzał chłopcze – pochwalił Wayne’a Lystroth, po czym wydał okrzyk bojowy i ruszył na wrogów wymachując toporem. Benzerth poszedł w jego ślady. Wayne natomiast odjechał na bezpieczną odległość i nałożył drugą strzałę na cięciwę. Ever wyciągnął miecz i skierował konia na przeciwników. Po kilku chwilach było już po wszystkim. Mężczyźni w czarnych płaszczach leżeli na ziemi z ranami po ostrzach toporów na całym ciele. Jeden z nich, z którego jeszcze nie uciekło życie, próbował dosięgnąć sztyletu, który upadł nieopodal niego. Nie zdążył jednak, ponieważ Lystroth nastąpił na broń i kopniakiem odsunął ją na bezpieczny dystans.
- Chciał się dobić – zwrócił się do Glada.
- Kto cię przysłał? – Karzeł podjechał do dogorywającego mężczyzny i przyjrzał mu się uważnie. – Gadaj, albo odrąbiemy ci męskość!
Mężczyzna wybełkotał coś niezrozumiałego, po czym zakrztusił się krwią, która popłynęła mu z ust. Wytarł ją wierzchem drgającej w spazmach bólu dłoni i przemówił:
- Nie dowiecie się tego.
Wayne zeskoczył z konia i przystawił mu nóż do gardła. Zimne oczy młodzieńca spotkały się z zachodzącymi mgłą oczyma mężczyzny.
- Gadaj – syknął łucznik.
- On nic ci nie powie – stwierdził Benzerth. – I tak za chwilę umrze. Śmierć od sztyletu skróciłaby tylko jego męki, więc odpowiada mu to. Nic nie zwojujesz chłopcze.
Wayne zrozumiał i podniósł się z klęczek. Konający mężczyzna pokazał mu środkowy palec, a chwilę później głowa opadła mu na piach i wyzionął ducha.
Ruszyli dalej nie sprawiając sobie trudu usunięciem ciał. Lystroth zapewnił, że po chwili zlecą się wrony oraz psy zamieszkujące las i nic z nich nie zostanie.
Po kilku godzinach zarządzili postój. Zeszli ze ścieżki w głąb lasu i tam ułożyli się do snu. Powietrze było rześkie, a leśne poszycie miękkie, więc szybko zasnęli.
Następnego dnia wyruszyli w dalszą wędrówkę. Leśna droga była trochę zarośnięta, ale łatwa do przebycie. Jednak w pewnym momencie przed nimi wyrosła przepaść. Wielka rozpadlina ciągnęła się kilkadziesiąt stóp w dół. Ever prawie spadłby razem ze swoim rumakiem, ale Wayne złapał go za rękaw. Młody wojownik w ostatniej chwili zdążył spiąć konia.
- No nieźle – skomentował łucznik. – Przeskoczyć nie idzie. Ze szeroka.
- Dobrze się złożyło – stwierdził Lystroth. – Blizna przypomniała mi, że powinniśmy skręcić. I tak oddaliliśmy się zbytnio od Drzewa Elfów. – Powinniśmy udać się teraz w lewo.
- Mapy mówią… - zaczął Glad.
- Chłopcze, mapy, to mapy. Rozmawiasz z facetem, który zna ten las jak własną kieszeń, a nawet lepiej.
Skręcili więc w gąszcz liści i gałęzi. Po kilku minutach mozolnej wędrówki las zrobił się mniej gęsty, a drzewa rosły rzadziej.
- Elfy też nie wyginęły? – spytał Wayne Benzertha. Odpowiedział mu jednak brat czarnowłosego krasnoluda.
- Nie wiem, chłopcze. – Pogładził bujną, rudą brodę. – Możliwe, że żyją gdzieś w Nieznanych Krainach lub za Wielkimi Igłami, ale las Blackhell dawno ich nie gościł. A szkoda. Dobrzy byli z nich łucznicy. Przydaliby się tacy każdemu.
Wayne pokiwał głową, ale nie odezwał się. Glad jechał w milczeniu. Tyłek bolał go od ciągłej jazdy i podskakiwania na wzniesieniach terenu. Włosy lepiły mu się od potu, a krótkie nóżki domagały się odpoczynku. Zastanawiał się, czy podobnie czują się jego towarzysze. Na podstawie obserwacji można było stwierdzić, że Ever tak, a Weny, jeśli nawet, to nie dawał tego po sobie poznać. Jechał z kamiennym wyrazem twarzy i prawie w ogóle się nie odzywał. Za to Lystrothowi usta się nie zamykały. Cały czas rozprawiał o lesie, karczmach, o wszystkim. Jego brat był małomówny, podobnie jak Wayne. Glad bardziej polubił rudowłosego krasnoluda niż mrukliwego Benzertha. Nie ufał mu.
Jego rozmyślania przerwał ożywiony głos Lystrotha:
- Zaraz Blackhell się kończy! Za chwilę powinniśmy wyjść z lasu. Do Drzewa Elfów już niedaleko. Za godzinę powinniśmy dotrzeć.
Na całe szczęście, pomyślał Glad. Według jego obliczeń, słońce zaczynało powoli chylić się ku zachodowi, choć go nie widział. W lesie było ciemno, ale promyki światła przedostawały się co jakiś czas przez splątane korony drzew.
Po chwili wyjechali z lasu na otwartą przestrzeń. Słońce świeciło im w twarze i na początku nie byli zdolni nic zobaczyć.
- Takie są skutki zbyt długiego przebywania w Blackhell – stwierdził Lystroth. – Miejcie na początku przymrużone oczy, to się przyzwyczaicie.
Zrobili, jak radził i po chwili ich oczy funkcjonowały normalnie. Słońce powoli zaczynało zachodzić, ale było jeszcze jasno. Tak, jak przewidział Glad. Przed nimi, w odległości kilkudziesięciu stóp rosło drzewo. Ogromne i rozłożyste o liściach, które zdawały się być złote.
- Drzewo Elfów – szepnął Glad i zeskoczył z konia. Zignorował tępy ból w lewej nodze i ruszył niezdarnie w stronę drzewa. Usłyszał, że towarzysze jadą za nim. Usłyszał krzyk i odwrócił się, aby sprawdzić, co się stało. Wayne trzymał się za ramię, a jego ręka zwisała bezwładnie wzdłuż ciała. Uderzenie Lystrotha wystarczyło, aby zsunął się z konia na ziemię. Ever zaatakował krasnoluda, jednak ten zamachnął się toporem, odcinając przednią nogę rumakowi młodzieńca. Glad patrzył bezradnie, jak ciało zwierzęcia przygniata jego przyjaciela. Lystroth splunął i z uśmiechem na ustach ruszył w stronę Glada. Za nim jak duch podążał Benzerth. Lord Errey nie mógł się ruszyć. Wiedział, że to jego koniec. Nie miał szans uciec, a tym bardziej walczyć. Sztylet nie równał się z toporem, tak samo, jak karzeł nie równał się z dwoma silnymi krasnoludami.
- Lord Goldenhill dobrze zapłaci za twoją głowę, Duży Lordzie! – Na twarz Lystrotha wypłyną okrutny uśmiech, lecz za moment zniknął. Jego oczy zaszły mgłą, a on osunął się na ziemię. Za nim, z zakrwawionym sztyletem w ręce stał Benzerth. Glad patrzył to na niego, to na martwe ciało Lystrotha.
- Dziękuję – wydusił wreszcie. Wytarł pot z czoła wierzchem dłoni i podszedł do leżących dalej przyjaciół. Ever wygramolił się już spod konia, za to Wayne wyglądał nie najlepiej. Z jego prawego ramienia wylewała się krew plamiąc trawę, na której leżał. Twarz miał rozognioną i całe jego ciało drgało.
Benzerth podbiegł i wylał na ranę jakiś płyn. Następnie wyciągnął bandaż i owinął ramię chłopaka jasnym materiałem. Zawiązał mocno, żeby zatamować krwawienie. Robił to tak sprawnie, jakby był uzdrowicielem.
- Chłopak powinien z tego wyjść – zwrócił się do Glada. – Lordzie Errey, Drzewo Elfów jest do twojej dyspozycji. – Gestem wskazał na rozłożyste drzewo mieniące się w promieniach zachodzącego słońca. Glad sztywnym krokiem ruszył w tamtą stronę, chociaż wiedział już, jaka będzie odpowiedź. Zatrzymał się przed grubym pniem i dotknął go dłonią. Przez rękę, aż do łokcia, przeszedł go dreszcz.
- Kto zabił lorda Ferrada Errey’a? – Wypowiedział te słowa szeptem i cofnął się o krok. Na początku nic się nie działo, ale po chwili od drzewa oderwał się mały kawałek kory, na którym widniał napis: Lorda Ferrada Errey’a zabił jego syn – Radamel Errey.
Droga powrotna minęła im bez większych problemów. Benzerth stwierdził, że nie powinni jechać Cierniowym Traktem, ponieważ było to zbyt oczywiste dla ich ewentualnych wrogów. Ruszyli więc brzegiem Blackhell w stronę Jeziora Eye. Krasnolud wyjawił im, że niestworzone opowieści o dzikich plemionach, które rzekomo zamieszkują brzegi Eye są zwykłą bajką. Nie wiedział, co prawda, jak się ma sytuacja po drugim brzegu. Wayne jechał z zabandażowaną ręką nadzwyczaj sprawnie. Lejce trzyma tylko jedną ręką, ale i tak jego koń nie zbaczał z kursu. Po drodze natrafili tylko na dwóch przeciwników, ale Ever do spółki z Benzerthem szybko się z nimi rozprawili. Glad jechał trochę z tyłu, za swoimi przyjaciółmi i rozmyślał. Jak syn może zabić swojego ojca? Dla niego było to niewiarygodne, nie do pojęcia. Miał ochotę zabić Radamela. Zabiłby go i nie płakał po nim. O ile mógłby to zrobić. Spodziewał się, że jego brat nastawił już wszystkich przeciwko niemu i zasiadł na tronie Goldenhill. Ciężko będzie go odzyskać. Glad nawet by się o to nie starał, gdyby nie wiedział, jakim człowiekiem jest Radamel.
Podróżowali całą noc i gdyby nie było z nimi Benzertha, to z pewnością by się zgubili. Na szczęście krasnolud znał świetnie drogę i nad ranem Blackhell się skończył i w dali ujrzeli zamki Birhold i Sentry Stone. Były swego rodzaju murem, który oddzielał południową część królestwa od Nieznanych Krain. Warownie na tle wschodzącego słońca wyglądały niesamowicie i Glad nie mógł się na nie napatrzeć. Wreszcie oderwał wzrok i ruszyli dalej.
Do Goldenhill dotarli, kiedy słońce świeciło już wysoko nad horyzontem. Glad wjechał na dziedziniec i, o dziwo, nikt go nie zatrzymał. Benzerth postanowił, że zostanie w Blackhell, chociaż Glad obiecywał mu wysokie nagrody. Wolał na razie się nie ujawniać.
- Glad! – Odwrócił się i ujrzał Wielkiego Maga, który zmierzał w jego stronę. – Wróciłeś!
Karzeł uśmiechnął się i odrzekł:
- Wróciłem i wiem, kto zabił mojego ojca.
- Ja chyba też.
- Radamel. – Glad niemalże wypluł to słowo. Nienawidził swojego brata. Za wszystko, co do tej pory uczynił.
- Tak myślałem. – Wziął od karła kawałek kory, na którym złotym literami było napisane, kto zabił lorda Goldenhill. – Muszę sprawdzić, czy da się zniszczyć ten kawałek drewna. – Widząc nic nie rozumiejące spojrzenie Glada wytłumaczył: - To znaczy, jeśli to kora z Drzewa Elfów, jest odporna na moją magię. Nie można jej zniszczyć, ani zmazać napisu. – Rzucił drewienko na ziemię i uderzył w nie snopem swojej mocy. Glad wiedział, że to kawałek Drzewa Elfów, ale w tamtej chwili wstrzymał oddech. Kora jednak pozostała nienaruszona.
Udali się do sali zebrań. Glad wpadł do pomieszczania i zastał Radamela zasiadającego na tronie. Prowadził ożywioną rozmowę z Merinem. Kiedy ujrzał starszego brata jego twarz spochmurniała. Karzeł natomiast stanął na jednym z krzeseł i przemówił do strażników stojących przy ścianach sali.
- Wiecie, kto zabił lorda Ferrada? – Jego głos rozniósł się po pomieszczeniu. – Ten człowiek! – Wskazał palcem na Radamela, który pobladł na te słowa. – Ja jestem prawowitym następcą tego tronu! Aresztować zdrajcę!
Na początku nikt nie drgnął i na twarz Radamela zaczął wypływać chytry uśmieszek, lecz zaraz przemówił Wielki Mag:
- Słyszeliście lorda Errey’a? To był rozkaz!
Strażnicy pochwycili Radamela i zakuli go w kajdany, a następnie zaciągnęli do jednej z zamkowych cel. Glad poczłapał do tronu i wdrapał się na niego. Głupio się czuł siedząc na nim z nogami nie dosięgającymi posadzki.
- Przyzwyczaisz się. – Uśmiechnął się Wielki Mag.
Następnego dnia, na zamkowym dziedzińcu ustawiono drewniany podest, na którym miała odbyć się egzekucja. Przyprowadzono Radamela Errey’a, odczytano winę i wyrok, a następnie na podest wszedł kat. Natłuszczone ciało świeciło w promieniach słońca i Glad sobie o czymś przypomniał. O swojej obietnicy.
- Ja to zrobię! – Na dziedzińcu zaległa cisza. – Ja zetnę Radamela! Obiecałem.
Nikt nic nie powiedział. Był pewien, że gdyby nie tytuł lorda śmiali by się z niego i kpili. Wszedł na podest i wziął w obie ręce ciężki miecz. Spojrzał na brata i powiedział sobie w myślach, że nie będzie miał litości.
Uniósł ostrze nad głowę i nagle poczuł, że ma więcej siły. Szybkim ruchem opuścił ostrze, a głowa Radamela potoczyła się po drewnianych deskach. Dotrzymałem obietnicy, pomyślał Glad i zszedł podestu.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Yap98 dnia Pią 11:53, 06 Kwi 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Yap98
kurwy



Dołączył: 24 Sty 2012
Posty: 382
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zakopane

PostWysłany: Pią 11:55, 06 Kwi 2012 
Temat postu:

Praca nr 2
Kapitan Karzeł
Jim przeklinał się w duchu, że zapomniał płaszcza z kapturem.
Kiedy jego twarz znikała w miękkim materiale, nikt nie zwracał na niego uwagi. Nie było ciekawskich spojrzeń, śmiechów, szeptów za plecami... Ludzie widzieli to, co spodziewali się zobaczyć. Małego chłopca w za dużym płaszczu. Nie karła, wyrzutka społeczeństwa, centrum drwin i żartów.

Schował się w cieniu, starając się unikać przechodniów. Przeszedł ulicą w dół, docierając do zatoki. Nogi niosły go same. Stanął na drewnianym pomoście. Wciągnął w nozdrza zapach morza i westchnął głęboko. Księżyc odbijał się w tafli wody, która delikatnie marszczyła się, poruszana wiatrem.
W portowym miasteczku, takim, w którym mieszkał Jim, ludzie nie mieli łatwego życia. Mieszkali tam marynarze, cieśle, rybacy i inni, mniej lub bardziej ważni ludzie. Kiedy należało się do tych drugich, było w porządku. Bogaty mieszczanin, wysoki rangą strażnik czy podczaszy lorda, miał ciekawe życie, proste i na ogół bez problemowe. W życiu tych "mniej ważnych" było zupełnie odwrotnie.
Kiedy Jim był mały, za mały, żeby zrozumieć, co to znaczy być karłem, wybrał się z ojcem na targ. Można było tam kupić wszystko, więc zawsze krzątały tam się tłumy ludzi, czyhających na okazje i promocje. Tego dnia, kiedy Jim po raz pierwszy pojawił się w centrum miasta, zaległa cisza. Ludzie tylko szeptali coś cicho między sobą.
Tata Jima podszedł do jednego ze straganów, tam, gdzie sprzedawali mięso.
- Dzień dobry. Poproszę baraninę.
Rzeźnik zmrużył oczy.
- Ile?
Mężczyzna wskazał palcem na płat mięsa, który leżał na pokrytej krwią drewnianej desce.
- Tylko proszę to pokroić, jeśli łaska.
- Jaka to łaska, panie? - burknął pod nosem człowiek. - Łaska byłaby wtedy, gdyby pod topór trafił ten pokraczny stwór. - Jego spojrzenie spoczęło na Jimie.
Ojciec zamrugał kilkakrotnie, jakby nie rozumiał, o czym mówi rzeźnik.
- Pokraczny...? - zaczął, zastanawiając się nad jego słowami. - O co...?
- Ten karzeł, panie. - Mężczyzna wbił nóż rzeźnicki w płat mięsa przed sobą. - Takich jak on nie chcemy w Port Anchors!
W jednej chwili umilkł gwar rozmów, kłótnie, dyskusje sprzedawców. Zapadła cisza. Ktoś poparł rzeźnika okrzykiem.
Na twarzy ojca Jima zakwitł rumieniec i prędko opuścił targ, ciągnąc za sobą pokracznego syna, zerkającego ciekawie na ludzi, których twarze zamieniły się w pogardliwe, złowieszcze maski. Dlaczego to robią? O co im chodzi?

Teraz Jim był już znacznie starszy. I doskonale rozumiał, co to znaczy być karłem.
Do portu wpłynął jakiś statek. Był duży, miał białe żagle i ciemnobrązowy kadłub. Zbudowany był z błyszczących belek, które lśniły złowieszczo w blasku księżyca.
"Lśniący" zacumował przy drewnianym pomoście. Marynarze rzucili liny, a stojący na lądzie mężczyzna przywiązał je do służącego do tego słupka na molo. Załoga zeszła na ląd, przeciągając się, śmiejąc i ziewając. Jeden z mężczyzn wskazał coś pozostałym, i wszyscy po chwili ruszyli w stronę Jima.
- Ahoj, chłopcze! - krzyknął jeden z wilków morskich. Miał obandażowane jedno oko i wielką szramę na policzku. - Jest tu jeszcze ta stara knajpa "Pod Zdechłym Śledziem", co? Właściciel jest... - Urwał. Dotychczas przemawiał miłym, przyjaznym tonem, ale nagle zamilkł. Jakby coś w wyglądzie Jima go zaskoczyło. Jakby przeraził się, że portowy chłopiec jest karłem.
Jimem targnęła złość.
- Karczma jest na lewo. Trzeba skręcić za tamtym białym domem.
Odwrócił się, żeby odejść.
- Poczekaj! - Głos marynarza wyrwał chłopaka z rozmyśleń. - Nie... ja... nie chciałem cię urazić.
Jim miał zupełne inne zdanie, ale przyzwyczaił się już do takich rzeczy. Mimo to zatrzymał się i łypnął z podejrzliwością na mężczyzn, jakby oczekując od ich strony jakiegoś podstępu.
- Czego chcecie? - zapytał opryskliwie.
- My? Niczego. - Mężczyzna z zakrytym okiem uśmiechnął się ponuro. Reszta załogi, głównie obszarpańcy i zarośnięci marynarze, łypali na Jima spode łba. - Po prostu taki ktoś jak ty... to znaczy... Osoba twojego wzrostu...
- Karzeł? - Jim nienawidził, kiedy ktoś z niego kpił w taki sposób.
Marynarz przełknął ślinę.
- Właśnie. Ale to nic złego, że nim, jesteś. - Dodał, widząc minę Jima.
- Nic złego? - powtórzył zdumiony chłopak. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie słyszał. Na ogół ludzie mówili mu, że jest głupim wybrykiem natury.
- Może przejdziesz się z nami do tej karczmy, co?
Jim spojrzał na marynarza niepewnie. Tamten odpowiedział uśmiechem.
- Nie rób takiej miny, chłopcze. Chodź z nami. Tak przy okazji, nazywam się Maq de Ruello.
- A ja Jim.
- Miło cię poznać, Jimmy. - Mężczyzna wyciągnął ku niemu rękę.
Jim zawahał się. Spojrzał w oczy marynarzowi, ale nie zobaczył tam nic niepokojącego. Uśmiechnął się więc i pewnie uścisnął dłoń Maqa.

____________________________

Ahoj, chłopcze, nalej piwa!
Wypijmy, zanim księżyc wzejdzie!
Ahoj, chłopcze, nalej piwa!
Dalej, kapitan to stary śmierdziel!

Szybko, nalej ile wlezie!
Utopmy smutki w cynowym kuflu!
Szybko, nalej ile wlezie!
Najtańsze piwo, parszywy kundlu!

Flaga na maszt, stery w dłoń!
Na pokład, ho, w morza toń!
Flaga na maszt, stery w dłoń!
Poczujcie słoną, morską woń!

Wiatry w dal, kufle w ruch!
Pirat to iście prawdziwy zuch!
Wiatry w dal, kufle w ruch!
Pijmy, dopóki pęknie nam brzuch!

W karczmie nic ciekawego się nie działo, oprócz tego, że właściciela nigdzie nie było. Był to duży budynek, w którego centrum rysowało się ogromne palenisko. Wszędzie stały stoły, krzesła, odwrócone beczki i puste butelki. W pobliżu drzwi widniała duża, ciemnoczerwona plama. Krew dawno temu wsiąkła w jasne deski i nie dało jej się wymyć. Pomieszczenie wypełniał dym, smród niemytych ciał, a czasami nawet jakiś nikły zapach pieczonego mięsa.
Marynarze i robotnicy śpiewali piosenki, wybijając melodię kuflami pełnymi piwa. Rozpryskiwali przy tym pienisty płyn, śmiejąc się i żartując.

Właściciel "Zdechłego Śledzia" był starym znajomym Maqa, więc marynarz niesamowicie się wściekł, że go tu nie spotkał. Marynarzowi wyrwało się kilka paskudnych przekleństw, nawrzeszczał na dwóch ludzi i opróżnił butelkę piwa. Wszystko to prawie jednocześnie.
Mimo to Jim polubił nerwowego mężczyznę. Nie znał go dobrze, był jednak gotowy uwierzyć każdemu, kto nie próbuje za wszelką cenę go wyzwać lub upokorzyć.
- Gdzie ten stary oszust? - awanturował się Maq. W jednej ręce miał kufel z piwem, a w drugiej... kufel z piwem.
- Jaki stary oszust? - zainteresował się Jim, siadając naprzeciw niego przy stole. Nogi nie sięgały mu podłogi i dyndały dziwacznie w powietrzu. Jima to okropnie irytowało.
- Debb. Pływałem z nim kiedyś. Ale cepowi znudziło się to po jakimś czasie i wrócił tutaj, żeby założyć tą wszawą knajpkę.
- Dlaczego przestał pływać?
Maq podniósł butelkę do ust i przełknął płyn. Wytarł pianę na ustach wierzchem dłoni.
- Nie wiem, Jimmy. Pewnie miał za mało forsy. Debb zawsze chciał być bogaty.
- Skoro miał pieniądze na założenie knajpy, to chyba nie jest biedny?
- Ekhem. Miał pieniądze, bo się zapożyczył. Ale biedy jest. Jakby miał trochę kasy, to sprzedawałby tu coś lepszego niż to. - Odstawił pustą butelkę na stół i pokręcił głową.
- Mógł zostać piratem.
- Piratem? - Mężczyzna zarechotał. - Jimmy, mam nadzieję, że nie wierzysz w te brednie. Piratów nie ma.
- Są - zaperzył się chłopak.
Marynarz uśmiechnął się. Po chwili jednak podniósł się z gniewem.
- Wiem, gdzie chowa się ten pies! Z tyłu jest wyjście do portu, zapomniałem! - Palnął się ręką w czoło.
- Maq, słuchaj, dlaczego Debb miałby się przed tobą ukrywać?
- Bo wisi mi sporo złota, mały. A ze "Zdechłego Śledzia" raczej dużo nie wyciąga.
Jim rozejrzał się, szukając potwierdzenia tych słów. W karczmie siedziało dużo osób, słychać było rozmowy, krzyki i śmiechy. Ktoś śpiewał w kącie sprośną piosenkę. Ale większość gości nie wyglądała na bogatych. Nieudolnie pozszywane ubrania, dziurawe kapelusze i kilkudniowy zarost... Wszystko to pasowało do jakiegoś zapchlonego, starego portu. Czyli do Port Anchors.
Maq westchnął.
- Jim, mógłbyś iść go poszukać? Ja muszę pilnować mojej załogi...
Załoga piła, żartowała i rzucała się ciężkimi przedmiotami. Jim uznał, że ktoś faktycznie powinien jej pilnować.
- Jasne.

Przemknął korytarzem prowadzącym do kuchni. Na końcu pomieszczenia były otwarte drzwi. Podszedł do nich, czując przyspieszone bicie serca, choć nie miał pojęcia, dlaczego. Było tam podwórko przykryte błotem i kępkami mizernej trawy. Stało tam pełno skrzyń, starych beczek i innych śmieci. Ale znalazło się tam coś, co nie pasowało do reszty.

Dziwny kształt, powyginany i zniekształcony. Leżał na ziemi, pod jedną ze skrzynek. Jim nie był w stanie rozpoznać dokładnie co to jest. Czując się niepewnie, podszedł do tego czegoś wolnym krokiem. Wokół tego dziwactwa rozlała się jakaś ciemna substancja. Woda? Nie. Krew...
Ludzkie ciało. Jim zaczerpnął głośno powietrza. Pod skrzynią leżał człowiek, wepchnięty nieudolnie do dziury w ziemi. A może mężczyzna sam tam się wczołgał? Miał puste, niewidzące oczy, a na twarzy wyraz przerażenia. Na piersi widniała ciemna plama krwi, która wypłynęła z rany po nożu. Sztylet tkwił wbity w nieszczęśnika aż po rękojeść.

Nie miał pojęcia, dlaczego to zrobił. Po prostu chwycił nóż i wyszarpnął go z ciała zabitego, zanim pomyślał. A potem było już za późno.

Na podwórko wpadł Maq.

- Jimmy! Gdzie ty byłeś? Nie mogłem cię zna... Hola, a co ty tam trzymasz?
Maq zamarł. Chwilę później Jim usłyszał stęknięcie, a potem rosły mężczyzna odepchnął go na bok. Chłopak zatoczył się, wciąż ściskając w dłoniach nóż.
- Debb! - Maq wlepił w ciało przerażone spojrzenie, które natychmiast przeniosło się na Jima. Chłopak zrozumiał swój błąd, kiedy marynarz spojrzał na sztylet.
- Maq... wszystko ci wyjaśnię...
Mężczyzna zmarszczył brwi, a jego twarz nabrała złowieszczego wyrazu.
- To ty? - warknął, zaciskając dłonie w pięści. - Jeśli tak, to już nie żyjesz, karle.
Powiedział do niego "karle", i to go chyba najbardziej rozwścieczyło. Nóż zadygotał w jego rękach. A potem upadł na ziemię, wpadając w błoto z cichym mlaśnięciem.
- No tak. Przecież wszystkie karły, które trzymają w dłoni sztylet, są oczywistymi mordercami. Jak mogłem o tym zapomnieć?
I uciekł, dygocząc na całym ciele.


__________________________________


Dlaczego karły są zawsze wszystkiemu winne? Prości ludzie postrzegają je jako żart bogów, psikus natury. Wszystkie karły to na ogół stworzenia okrutne, wredne, kłamliwe i podstępne. Człowiek, który zna jakiegoś karła lub, co gorsza, ma jakiegoś w rodzinie, jest wystawiony na okrutne żarty ze strony reszty społeczeństwa. Karły jako niemowlęta są porzucane w lesie, lub oddawane do grupy wędrownego cyrku. W najlepszym razie zostają błaznami na dworze jakiegoś lorda, bo na żadną inną pracę nie mogą liczyć. Życie karła to nic ciekawego.
Wśród prostaczków panuje przekonanie, że karły to nic dobrego. Powiedzenie "Kłamstwo na karlich nóżkach" zyskało dużą popularność wśród zwykłych, szarych obywateli, którzy nie robili nic innego poza piciem, paleniem i narzekaniem. Mówiło się tak do dzieci, do bezzębnych staruszków, do kupców którzy sprzedają lewy towar na swoich straganach... Podsumowując, karły to złe i podstępne istoty, które nigdy nie miały prawa zaczerpnąć oddechu.

Gdyby jego ojciec jeszcze żył! Pewnie tylko on dałby synowi szansę wytłumaczenia, co stało się naprawdę na tyłach karczmy "Pod Zdechłym Śledziem". Niestety, stary Hern zaginął na morzu, kiedy Jim miał czternaście lat. Na wiosnę, dwa lata temu, morze wyrzuciło jego ciało na brzeg. Było blade i pokryte wodorostami, dlatego miejscowi rybacy na początku myśleli, że znaleźli dziwny gatunek foki. Jednak kiedy przewrócili trupa na plecy, zorientowali się, że musi to być zaginiony przed lata marynarz. Ciało było nabrzmiałe i odchodziło od kości. Oczodoły były puste, włosy wypadłe, a zęby brązowe i pełne robaków. Twarz miał nabrzmiałą i czarną. Jednej z rąk brakowało, a w z jej kikutu wystawała paskudna, blada kość. Nogi były powykręcane, najprawdopodobniej połamane. Streszczając, wygląd trupa był tak wstrętny, że kilku rybaków zobaczyło ponownie swoje śniadania. Jim nigdy nie zapomniał widoku swojego martwego ojca.

Westchnął cicho. Z ukrycia obserwował zatokę, wyciągając głowę na tyle, ile pozwalała mu jego mała szyja. Nienaturalnie krótkie nogi uniemożliwiały szybkie bieganie, więc jeżeli ktoś by go zobaczył, Jim nie miałby szans na ucieczkę.

Słońce odbijało się od błękitnej tafli wody. Chłopak wiedział, że w tym morzu jest pełno ryb. Była to słona, mętna zatoka na północy, ale rybacy codziennie mieli pełne sieci. Pływały tu śledzie, dorsze i smaczne Rdzawce, chwała tutejszych wód. Na pomoście siedzieli mężczyźni z wędkami, przypatrując się falom. Co jakiś czas któryś z nich podrywał się na równe nogi i z krzykiem oznajmiał pozostałym, że coś chwyciło przynętę. Włóczyły się tutaj również koty i bezdomne psy. Zwierzęta, z nosem przy ziemi, poszukiwały jakiegoś apetycznego kąska. Niektórzy marynarze rzucali im kawałki rybiego mięsa albo ptaka, który wplątał się w sieć.
Unosił się tu charakterystyczny zapach. Ryby, wodorosty i sól. Jim lubił ten zapach.
W porcie stały trzy statki. Jedna, kilkoosobowa łajba, kotwiczyła w Anchors już dwa dni. Miała na burcie wymalowaną pszczołę, dlatego Jim przypuszczał, że łódka nazywa się "Pszczoła", a jej właściciel po prostu nie potrafił pisać. Dwa kolejne okręty prezentowały się zupełnie inaczej. Piękne, ogromne statki, z białymi żaglami i lśniącym kadłubem, każdego potrafiły wprawić w zachwyt. A już na pewno kogoś takiego, jak Jim.
Zawsze chciał być marynarzem. Pływać dokąd chce i robić dowolne rzeczy. Ale kto zaciągnąłby karła na statek? Chyba tylko desperat, któremu brakuje ludzi do szorowania pokładu.

- Sprawdź tam! - zawołał jakiś głos daleko od Jima. On sam siedział sobie na dachu portowego browaru, ukryty między gałęziami wysokiej brzozy. Co jak co, ale wspinanie nie sprawiało Jimowi wielkiej trudności. Chował się przed ludźmi Maqa, którzy przeczesywali każdy zakamarek portu, bezskutecznie szukając Jima po różnych zaułkach i krzakach. Myśleli, że to on! Chłopak wciąż nie mógł w to uwierzyć. Ale było w tym trochę racji. Maq znalazł Jima tuż obok swojego martwego przyjaciela, z zakrwawionym sztyletem w rękach. Jim rozumiał, że go oskarżali, ale dlaczego nie dali powodu się wytłumaczyć? Szukali go tylko dlatego, żeby go zabić. Pomścić martwego Debba.
Jim przeklął półgłosem zabójcę, człowieka, który go wrobił. Czy to wszystko było zamierzone? Może najlepiej było zwalić winę na karła, który i tak nie służy do niczego innego niż do poniżania i wykorzystywania. Przecież karły tylko zabierały tlen ważniejszym od nich.
- Sprawdzałem tam już dwa razy - jęknął ktoś zmęczonym głosem.
Pierwszy głos odkrzyknął coś ze złością, a drugi, mrucząc pod nosem, ruszył we wskazane miejsce. Rozległ się odgłos szurania po ziemi, jakby przesuwania jakiś pudeł.
- I co?
- Nic. Nigdzie nie ma tego przeklętego karła.
- Gdzie mógł zniknąć? Przecież na swoich pokracznych nóżkach daleko nie ucieknie. Nie gadaj, tylko szukaj!
- Tutaj nic nie ma! Ale nie, czekaj... Fuj, to szczur!
- Utłucz go kordelasem!
- Za późno, zwiał, skubaniec.
Jeden z mężczyzn wybuchnął śmiechem, ale po chwili oddalił się, ponawiając poszukiwania.

Głosy zbliżyły się bliżej Jima. Chłopak postanowił zaryzykować i wychylił się lekko za krawędź dachu.
Stało tam dwóch mężczyzn, wyglądających na marynarzy lub portowych pracowników. Jeden z nich miał ogromne białe wąsy, a drugi był bardzo młody, z długimi, brązowymi lokami na głowie.
- Dajmy spokój, Pee - mruknął młodzieniec, przewracając oczami. - Zaszył się gdzieś na końcu Anchors... Nic nam do tego. Chodźmy do "Zdechłego Śledzia" na kilka łyków piwa.
- Jesteś za młody na piwo - burknął ponuro starzec.
- Mam silny organizm.
- I mały mózg. Zamknij gębę i szukaj.
- Ale...
- On zabił niewinnego człowieka! - odkrzyknął Pee, mrużąc oczy ze złości. - Jak znajdziemy go pierwsi, to Maq wypłaci nam kilka srebrników.
Brązowowłosy chłopak parsknął śmiechem.
- Maq? Maq Bez Grosza? On w kieszeniach ma pełno śmierdzących ryb, a nie pieniędzy.
- Skąd wiesz? Zaglądałeś?
Chłopak spojrzał na niego spode łba.
- Po prostu wiem.
- Gadasz bzdury, mały.
- Wcale nie. - Młodzieniec założył ręce na piersi. - Dałbym sobie uciąć mały palec, że nam nie zapłaci. Nawet gdybyśmy mu przynieśli cały tuzin karłów.
- Leo. Lepiej tak nie mów. Znałem kiedyś człowieka, który założył się podobnie jak ty. Przegrał i uciął sobie ten palec, o który się założył, ale rana się zapaskudziła i zakażenie przeniosło się na resztę dłoni.
- I co?
- W prawej ręce został mu tylko kciuk. Nie mógł dalej być złodziejem, ani nawet wioślarzem. Kiedyś pracował na statku, przewożąc różne towary, ale bez jednej ręki nie był w stanie niczego dźwigać. Wiesz co zrobił?
- Co? - zainteresował się Leo, patrząc z ciekawością na Pee'a.
- Wygrał kolejny zakład i był tak obrzydliwie bogaty, że nigdy już nie musiał pracować, ha ha!
Chłopak wzniósł oczy ku niebu.
- I jaki z tego ma płynąć morał?
- Czy zawsze musi być jakiś morał?
- Na ogół tak... Wiesz, kiedy starzy ludzie opowiadają dzieciom jakieś historie, to zwykle dlatego, żeby nauczyć ich czegoś o życiu.
- Aha! Czyli przyznajesz, że jesteś jeszcze dzieckiem! Więc nie możesz jeszcze pić piwa.
- Nie o to mi chodziło!
Pee wyszczerzył zęby. To znaczy... zrobiłby to, gdyby je miał. W każdym razie, obdarzył młodzieńca uśmiechem.
- Przecież wiem, mały.
Leo pokręcił głową. Ruszyli wolnym krokiem przed siebie.
- Ale co z tym morałem? Na pewno jakiś jest.
- Nie zakładaj się, jeśli wiesz, że nie wygrasz. Jak masz pewność, że zwyciężysz, to rób co chcesz.
Obaj uśmiechnęli się i wrócili do szukania, nawołując i zaglądając w nieuczęszczane uliczki.

Jim mimo woli też się uśmiechnął. W końcu miał pewien plan.
Utopmy smutki w cynowym kuflu - zaśpiewał cicho, wkładając ręce do kieszeni i zeskakując z daszku browaru. Nie zrobił sobie przy tym żadnej krzywdy.

_______________________________


- Na beczkę pełną nieświeżych dorszy! - zaklął Maq de Ruello, wychodząc z karczmy "Pod Zdechłym Śledziem". Każdego ranka, po kuflu pienistego piwa, wybierał się na pokład swojego "Lśniącego", żeby sprawdzić stan zapasów, rzucić okiem na liny i podwędzić trochę gulaszu z kociołka kucharza okrętowego.
Ale, trzy dni po zabójstwie Debba, kiedy wyszedł do portu, serce zabiło mu gwałtownie.
"Lśniący" zniknął!
Maqowi przychodziła do głowy tylko jedna osoba, która byłaby w stanie to zrobić.
- Paskudny karzeł! - wrzasnął na cały głos, który dotarł zapewne do najciemniejszych zakamarków Port Anchors.
Puścił się biegiem w kierunku wody, przepychając się przez tłumy ludzi.
- Zejdźcie mi z drogi! - wrzeszczał, odpychając zaskoczonych robotników i marynarzy.
Błękitna tafla wody migotała wesoło w promieniach słońca. Wokół szybowały mewy, wypatrując w morzu jakiejś smacznej zdobyczy. Maq stanął na pomoście, wciągając w płuca morskie powietrze. Kochał ten zapach. Przypominał mu o wszystkim, co było dla niego ważne.
"Lśniący" był pięknym statkiem. Maq był na nim kapitanem, jeśli można było tak powiedzieć. Załoga go słuchała, a jego zdanie było dla pozostałych bardzo ważne, więc... Tak, był kapitanem. I był z tego dumny.
- Gdzie jesteś? - mruknął sam do siebie, osłaniając oczy przed słońcem.

I wtedy to zobaczył. "Lśniący" wpłynął do zatoki, powoli i dostojnie. Maqowi opadła szczęka, kiedy zobaczył, kto stoi za sterem.
- Maq de Ruello to oszust i przemytnik! - Krzyk poniósł się po wodzie, docierając do uszu mieszkańców, którzy przerwali swoje czynności, wpatrując się w maleńką postać na statku. Jim zatrzymał okręt w odpowiedniej odległości od brzegu, ale i tak wszyscy go słyszeli.
- To ten karzeł! - ryknął Maq, wskazując palcem na "Lśniącego". - Łapcie go, ludziska! To zabójca Debba!
Marynarze wymieniali cicho między sobą uwagi, a niektórzy szemrali i machali nerwowo pięściami. Jednak kilku z nich wahało się, spoglądając dziwnie na Maqa. On sam poczuł, że wstępuje na kruchy lód.
- Na co czekacie? Do wody, parszywe kundle!
- Ale...
- Już!
Kilku pobiegło w stronę przystani i wsiadło do łodzi. Jeden wariat rzucił się do morza, chcąc przepłynąć dystans wpław.
- Ustrzelimy go z łuków - zasugerował jeden z robotników, wyciągając strzałę z pobliskiej skrzyni.
Zanim Maq zdążył zareagować, mężczyzna napiął cięciwę i wystrzelił w kierunku "Lśniącego". Strzała przeleciała wysoko, przebijając się przez materiał tworzący jeden z żagli. Ludzie poparli go gromkimi okrzykami, a po chwili niebo zapełniło się deszczem strzał. Większość z nich trafiała w żagle.
Maq zawył, myśląc, ile straci na kupnie nowego płótna.
- Jak już macie strzelać, to celujcie w karła!
Mężczyźni wypuścili pociski w danym kierunku, ale skutek był taki, że powbijały się w reling i maszt. Stojący na statku młodzieniec z grzywą kręconych, brązowych włosów, złapał za łuk i wypuścił strzałę w ich kierunku. Wbiła się ze świstem pod nogi strzelających. Dało się słyszeć pogardliwy okrzyk.
- Nie strzelać, kretyni! To ma być spokojna rozmowa!
- Rozmowa? Bzdura! To mój statek! Karzeł go ukradł! - odkrzyknął kapitan "Lśniącego".
- To nie karzeł, Maq. - Na rufę wyszedł spokojnie jakiś człowiek. Maq zmrużył oczy i...

Pee Obdartus, prawa ręka Maqa na statku, stał właśnie na "Lśniącym" i uśmiechał się kpiąco.
- Pee? - Maq nie wierzył własnym oczom. Nie od razu połączył wszystkie fakty. - Co ty tam robisz? Łap karła, albo cię wypatroszę, obmierzły łysolu!
- Ja jestem po właściwej stronie, Maq.
- Co?
- Po właściwej stronie! - odkrzyknął głośniej Pee.
Maq machnął ręką.
- To słyszałem wyraźnie. Ale... nie rozumiem...
Jim wychylił się za reling.
- Ukradłem "Lśniącego" chcąc zwrócić na siebie waszą uwagę - powiedział. - Chcę wyjaśnić, jak było naprawdę ze śmiercią właściciela karczmy "Pod Zdechłym Śledziem", Debba. Winny jego śmierci jest nie kto inny, jak Maq de Ruello.
Ludzie jak jeden mąż spojrzeli na Maqa, który wciąż nic nie rozumiał.
- Nie! To nie ja! - odparł przestraszony, cofając się o kilka kroków.
- To prawda, nie zabiłeś Debba. - Głos Jima był zimny i stanowczy.
- Aha! Więc przyznajesz się do tego, że Debb zginął od twojej ręki?!
- Nie. A czy ty przyznajesz się do tego, iż jesteś poszukiwanym na morzu przemytnikiem, oskarżonym o piractwo?
Na przystani zaległa cisza.
- Piractwo? O co...
Na pokład wyszedł Leo, młody bratanek Pee'a.
- Mieliśmy już dosyć, kapitanie. Nie będziemy już dłużej tego ciągnąć.
Maqowi zrobiło się gorąco za kołnierzem.
- Ciągnąć czego? - zapytał z udawanym zdziwieniem.
- Nie udawaj niewiniątka! - Jim zrobił wściekłą minę.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz, karle.
- Maq de Ruello jest piratem poszukiwanym przez północnych lordów. Ukradł zapas broni z zamku Westhall i uciekł, chowając się w Port Anchors.
- Kłamstwo! - wrzasnął Maq.
- Tak? To bardzo cię proszę, wyjaśnij mi, dlaczego na twoim okręcie znaleźliśmy dwanaście skrzyń z mieczami, kilka beczek pełen strzał i kilkadziesiąt włóczni oraz łuków?
Mężczyzna zamilkł. Wydało się, wszystko się wydało. Nie mogli tego znaleźć, to niemożliwe... Tylko ktoś z załogi mógłby pokazać temu karłowi, gdzie schował broń... Ale, zaraz. Na pokładzie JEST ktoś z załogi...
Pee Obdartus uśmiechał się szeroko, stojąc po prawej stronie Jima.
- Pee! Pokroję cię na kawałeczki, ty plugawy zdrajco!
Puścił się biegiem w kierunku pomostu, dobywając kordelasa. Teraz miał na głowie jeszcze wściekły tłum, który uwierzył w słowa Jima i rzucił się na Maqa. Prości mieszkańcy nienawidzili piratów. Maq wskoczył do łodzi, rozpluskując dookoła wodę. Złapał za wiosła i ruszył w kierunku statku, machając nimi dziko. Na nieszczęście Maqa pojawili się strażnicy portowi, którzy starali się zaprowadzić porządek w porcie.
Mężczyzna dopłynął do "Lśniącego" i wspiął się do góry po uchwytach w kadłubie. Były starannie ukryte, ale to był statek Maqa i on wiedział o nim wszystko.

Mag wyciągnął kordelas w stronę Pee'a. Tamten wydobył swój, marszcząc brwi.
- Jesteś już trupem.
Pee uśmiechnął się.
- Dziwne. Trupy na ogół nie mówią.
- Nie igraj ze mną. Odszczekaj to, co powiedziałeś.
- Maq. To nie ma sensu.
Maq stracił resztki cierpliwości.
De Ruello uderzył z góry, a Pee zablokował cios. Obdartusowi zadrżała mu dłoń, ale się nie cofnął.
- Jesteś już stary i zaschnięty, dziadku. - mruknął zimno kapitan "Lśniącego". - Nie powinieneś się bawić ostrymi przedmiotami.
- Myślę, że poradzę sobie z kapitanem, który nawet nie ma pojęcia, za który koniec miecza chwytać.
Rozpoczęła się walka. Kordelasy wirowały w dzikim tańcu, a stal zgrzytała, kiedy broń uderzała o siebie. Z dołu, z lewej, z lewej, z prawej... W pewnym momencie Maq wytrącił oręż z ręki Pee'a. Marynarz stanął przed Maqiem bezbronny.
- Odwołaj to - warknął Maq. - Odwołaj to, francowaty psie, albo przebiję cię na wylot.
Leo ruszył wujowi na pomoc, ale Jim był szybszy. Maq miał za pasem sztylet. Jim złapał go, kopnął marynarza z całej siły i uniósł nóż, chcąc wbić go w brzuch kapitana "Lśniącego". Pee złapał go za rękę.
- Jeszcze nie teraz, Jim.
Maq chciał się podnieść, ale Leo podciął go szybkim ruchem.
- Ty mały... - wymamrotał kapitan, kuląc się na podłodze.
Na statek wdrapali się portowi strażnicy i pozostali marynarze. Dwóch wojowników chwyciło Maqa za ramiona i podnieśli go na nogi. Odebrali mu kordelas, patrząc się gniewnie na sztylet w rękach Jima.

Jim dopiero po chwili zauważył, że jest ten sam nóż, który znalazł tamtego dnia obok zabitego Debba.
- Chcę wyjaśnić wszystko - powiedział Jim, zwracając się do strażników i do ludzi zgromadzonych na pomoście. - Maq nie zabił Debba. On przyczynił się do jego śmierci. Debb zabił się sam.
- Dlaczego? - zapytał jeden z marynarzy na statku.
- Ponieważ - Jim podniósł lekko głos. - Wiedział o przemytniczych interesach Maqa. Maq go zastraszał. Debb najprawdopodobniej chciał dać nogę przy najbliższej sposobności, ale nie miał pieniędzy na podróż statkiem. Kapitan sam mi powiedział, że karczma "Pod Zdechłym Śledziem" nie przynosiła zysków. Debb nie widział innego wyjścia, więc skończył z tym.
- Tak po prostu? - zdziwił się jeden z portowych robotników.
- Sztyletem Maqa de Ruello.
- Jak to? - zapytał Pee, podchodząc do Jima. Wyjął nóż z jego dłoni i przyjrzał mu się. - Skąd wiesz?
- Debb był bystrym człowiekiem. Miał dość życia w ciągłym strachu. Wiedział, że nie zdąży donieść władzom na Maqa, więc użył podstępu. Ukradł z przemytniczego towaru Maqa jeden sztylet. W dodatku taki, który był szczególnie ważny dla kapitana. Chciał tym zwrócić uwagę na jego czarne interesy. Wiedział, że znajdą go zabitego, ze sztyletem w piersi. Przeczuwał, że sam nóż zwróci na siebie uwagę, gdyż jest opatrzony czyimiś inicjałami.
Pee zmrużył oczy i wpatrzył się w drewnianą rękojeść. Na jego twarzy pojawiło się zdumienie.
- Bogowie! Tutaj jest napisane...
- M.d.R. Maq de Ruello.

Zaszumiało jak w ulu. Ludzie wrzeszczeli do siebie, przeklinali piratów i przepychali się nawzajem. Strażnicy wyprowadzili wstrząśniętego Maqa, a Jim zamrugał kilka razy. Bolała go głowa i miał sucho w ustach.
- Dobra robota, Jim - odparł cicho Pee, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Pomogłeś złapać groźnego pirata.
Pirata... Jima straszliwie bolało to słowo. Czy zaledwie kilka dni temu sam nie chciał zostać piratem?
- Dziękuję... Również za to, że mi pomogłeś. Leo, tobie też.
Młodzieniec kiwnął głową, uśmiechając się lekko.
- Coś ci jest? - zapytał Pee, patrząc z niepokojem na Jima. - Jesteś bardzo blady.
- Nie, nic.
Podszedł do nich jeden ze strażników. Był bardzo wysoki i Jim musiał podnieść głowę, żeby spojrzeć mu w oczy.
- Pozostaje kwestia twojej nagrody.
- Nagrody?
- Ująłeś groźnego bandytę. Lord Svenn, któremu Ruello ukradł broń, ścigał go zawzięcie przez całe dwa miesiące. Oznajmił, że ten, kto go złapie, będzie sobie mógł wybrać jakąkolwiek nagrodę. A więc, czego chcesz, chłopcze?
- Mogę sobie wybrać cokolwiek zechcę? - upewnił się Jim.
- Cokolwiek.
- Jim... - zaczął Pee niepewnym głosem.
- Pee. Ja wiem, czego chcę. Czego zawsze chciałem. - Jim popatrzył na strażnika. Mężczyzna miał czerwoną zbroję, inną, niż nosili pozostali. Na pewno był generałem, czy kimś takim. Jim uznał, że mężczyzna go posłucha. Uśmiechnął się. - Chciałbym ten statek.
- Ten? - zdziwił się wojownik, marszcząc brwi. Jim tylko kiwnął głową.
- Czy mógłbym go tak po prostu... "dostać"?
- Skoro obecnie nie ma właściciela... No cóż... - Mężczyzna odchrząknął i odwrócił się do ludzi zgromadzonych nad wodą. - Mieszkańcy Port Anchors. Oto stoi przed wami nowy właściciel "Lśniącego", Jim, Kapitan Karzeł!
Ludzie zaczęli krzyczeć i wiwatować. Po raz pierwszy od wielu lat, patrząc na Jima, uśmiechali się.
- Kapitan Karzeł!
- Kapitan Karzeł!
- KAPITAN KARZEŁ!

Chłopak obrócił twarz do wiatru, czując, jak delikatna bryza porusza jego włosami. Wciągnął w nozdrza powietrze. Zapach morza był zapachem życia. Przygód, podróży... Jego życia. Co z tego, że był karłem. Nawet najmniejszy człowiek potrafi dokonać czegoś wielkiego.
A przecież, dzięki mnie, karły nie są już takie okropne.

Stanął na rufie i zanucił piracką piosenkę do muzyki fal.

Wiatry w dal, kufle w ruch!
Pirat to iście prawdziwy zuch!
________________________________


Nie zmieściło się w jednym poście... Surprised

Głosowanie do 13 IV

Pozdrawiam i życzę powodzenia!


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Yap98 dnia Pią 11:55, 06 Kwi 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sherry
kurwy



Dołączył: 15 Sty 2012
Posty: 156
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: A przyjedziesz?

PostWysłany: Pią 20:39, 06 Kwi 2012 
Temat postu:

Drzewo Elfów:

Zgodność z tematem – 4 pkt.
Karzeł? Jest. Świat fantasy? Jest. Morderstwo, karczma, piwo – są. Ale ucieczka? Nie. To była wyprawa, nie ucieczka.
Styl – 5 pkt.
Szanowny Pan Autor wie, że uwielbiam Jego styl ;].
Oryginalność – 3 pkt.
Tu musiałam się długo namyślać. Zauważyłam niezwykle wyraźne podobieństwo do ,,Gry o Tron”. Ale za ,,słodzenie dzieci” (co jest błędem, ale strasznie uroczym Razz), Cierniowy Trakt i sprawę z Benzarthem masz plusa. Byłyby 4 punkty, no ale od początku było jasne, że Radamel jest mordercą.
Poprawność językowa – 1 pkt.
Załamię się. Dałam 1 punkt, żeby Szanownego Autora ukarać. Ja wiem, że ma On problemy z klawiaturą, ale to nie jest żadne usprawiedliwienie. Też je mam. Pewnie gorsze niż On. Poza tym, klawiatura nie jest chyba odpowiedzialna za ten paskudny błąd ortograficzny? Panu X. po prostu nie chciało się sprawdzać tekstu.
Ogólne wrażenie – 4 pkt.
Jest ślicznie, sama końcówka – świetna, ale to zżynanie z ,,Gry o Tron” i oczywiste rozwiązanie sprawy ujmują nieco uroku opowieści.
Punkty dodatkowe – 5 pkt.
Za Benzartha, inne świetne nazwy, niewielką szczyptę humoru i ,,słodzenie dzieci”.
Łączny wynik: 22 punkty.

Kapitan Karzeł:


Zgodność z tematem – 4,5 pkt.
Jest karzeł, ucieczka, morderstwo, karczma, piwo. Ale nie wiadomo, czy akcja toczy się w świecie fantasy…
Styl – 5 pkt.
Dałabym 6, ale nie można Sad.
Oryginalność – 5 pkt.
Nigdy bym się nie domyśliła, że to Maq zabił. Stawiałam na jakiegoś jego wroga. No i jest jeszcze piosenka, kilka świetnych zdań i to powiedzenie: ,,kłamstwo na karlich nóżkach”.
Poprawność językowa – 3 pkt.
Trochę błędów było, ale niedużo.
Ogólne wrażenie – 5 pkt.
Za historię Jima, cięte riposty, nieprzewidywalność i sprawienie, że poczułam morska bryzę.
Punkty dodatkowe – 5 pkt.
Piosenka, riposty oraz wszelkie środki mające na celu umilenie akcji – zadziałały. Należy się za to nagroda.
Łączny wynik: 27, 5 punkta.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Sherry dnia Pią 20:41, 06 Kwi 2012, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Nemo
kurwy



Dołączył: 25 Mar 2012
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pią 22:22, 06 Kwi 2012 
Temat postu:

DRZEWO ELFÓW

Zgodność z tematem – 4 pkt.
Sherry ma rację, nie było ucieczki. No i piwa było mało xd
Styl – 5 pkt.
Bardzo mi się podoba Twój styl.
Oryginalność – 3,5 pkt.
Z góry było wiadomo, że to Radamel jest mordercą. Przykro mi, ale mnie to nie zachwyciło. Ja również zauważyłam podobieństwo do PLiO. Nie wiem, czy czytałeś, ale Glad trochę przypominał Tyriona Lannistera. Smile
Poprawność językowa – 2 pkt.
Było duużo błędów.
Ogólne wrażenie – 4 pkt.
Bardzo lubię Wayna. Masz świetnych bohaterów.
Punkty dodatkowe – 3 pkt.
Za nazwy i krwawą końcówkę. xD

Ogólnie - 21, 5


KAPITAN KARZEŁ

Zgodność z tematem – 5 pkt.
Nie mam zastrzeżeń.
Styl – 5 pkt.
Genialne opisy i dialogi! <3
Oryginalność – 5 pkt.
Nie miałam bladego pojęcia, że to będzie Maq. Prędzej stawiałabym na Pee czy Leo.
Poprawność językowa – 3 pkt.
Błędy, głównie językowe.
Ogólne wrażenie – 5 pkt.
Jak najbardziej tak! Piracki klimat, stare, pijackie pieśni... czego więcej do szczęścia? Cud, miód i orzeszki. A końcówka... Boska.
Punkty dodatkowe – 5 pkt.
Za piosenkę, świetnego Jima i nazwy. No i za koniec, gdzie po prostu brakło mi słów.

Ogólnie - 28


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Yap98
kurwy



Dołączył: 24 Sty 2012
Posty: 382
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zakopane

PostWysłany: Sob 15:44, 14 Kwi 2012 
Temat postu:

Ehm, ehm.
Pierwsza praca zebrała 43,5 pkt
Druga zaś 55,5 pkt
"Drzewo Elfów"- Thomas
"Kapitan Karzeł"- Bartolomeo
Gratulujemy udanych prac :3 !
Temat zamykam.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum www.forumpisarzy.fora.pl Strona Główna -> Konkursy i pojedynki / Pojedynki Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
MSHandwriting Theme Š Matt Sims 2004
phpBB  © 2001, 2004 phpBB Group
Regulamin